Galerie "Mnichów"
Galerie "Mnichów"

Minerały
Masywu Ślęży


Kontakt
Klub
Działalność
Galerie
Sobótka i Ślęża

 

Linki
Aktualizacje

 

Minerały
Masywu
Ślęży

Parki Narodowe Glacier i Yellowstone – relacja z podróży.

napisała: Elżbieta Skrzypek

 

zajrzyj również do galerii

 

Ruszyliśmy w końcu na nasze wakacje trasą z południa (Texas-San Antonio) na północ USA do Montany aż pod granicę z Kanadą. Długo czekaliśmy na to, aby zamienić otaczający nas kaktusowy i suchy krajobraz na widoczki z "płynącymi" rzekami i strumyczkami. Ochoczo wiec wystartowaliśmy z łóżka o 4.00 rano w sobotę, wszystko było już przygotowane i załadowane do samochodu, tylko wsiadać i jechać. Mieliśmy do przejechania jakieś 2140 mil, liczyliśmy, że 4 dni w zupełności wystarczy, aby dostać się do Glacier National Park (Park Lodowcowy). Pierwszy dzień upłynął nam szybko, trasa była obeznana z wyjazdu do Palo Duro Canyon. Gdy wyjechaliśmy poza otaczające San Antonio wzgórza, zrobiło się płasko i nudno, czyli wokół pola bawełny, "żurawie" ciągnące ropę oraz droga aż po horyzont, no i wielki błękit nad nami. Po południu zamajaczyły przed nami pierwsze większe pagóry, które wkrótce zmieniły się w całkiem wysokie szczyciki, a na horyzoncie majaczyły następne. Zaczynał się masyw Rocky Mountains, wjeżdżaliśmy w granice Nowego Meksyku i Colorado. Stwierdziliśmy, że fajnie będzie zanocować na jakimś kempingu z dala od głównej drogi, więc skręciliśmy w taka jedną w poszukiwaniu noclegu. Pech chciał, że chyba wszyscy wpadli na podobny pomysł (był letni weekend) i po odwiedzeniu kilku kempingów (zatłoczonych po brzegi), przejechaniu 50 mil, uznaliśmy, że mamy dość i z bólem serca przespaliśmy noc w motelu przy autostradzie.

Kolejny dzień obejmował drogę przez Colorado i Wyoming. Autostrada nr 25 w Colorado ma bardzo ciekawe położenie, a mianowicie wiedzie z południa na północ i jest jakby naturalna granicą pomiędzy wysokimi łańcuchami górskimi Rocky Mountains na zachodzie i płaskim terenem rozciągającym się na wschód, w formie trawiastej prerii. Autostrada przeprawia się przez samo serce największego miasta w Colorado, czyli Denver.

Wbrew pozorom Denver, wprawdzie z pozycji pędzącego samochodu, zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Miasto bardzo rozległe, choć tylko ok. 600 000 mieszkańców, czyli taki Wrocław (cały stan liczy 4,5 mln), ale sprawiało wrażenie miasta bardzo zadbanego, wręcz bym powiedziała, że to miasto ludzi bogatych. Wszystkie domy nowe, albo odrestaurowane, zielone trawniczki, fantazyjne mostki nad autostradą dla pieszych i dużo szklanych biurowców, choć nie były to żadne drapacze chmur, ale jak na mój gust, ładnie się komponowały w całym krajobrazie. Zwłaszcza podobało mi się, jak w takim szklanym budynku odbijały się góry i chmury.

Wkrótce przekroczyliśmy granicę Colorado i Wyoming, no i tu nam się zachciało bardzo śmiać, a mianowicie, całe to Wyoming to wielkie, płaskie pastwisko z żółtą trawą o tej porze roku. Nam się do tej pory wydawało, że Texas to taka duża wiocha, ale Wyoming tooo dooopiero wiocha pełną gębą z trawą aż po horyzont. Wszystkie większe miasta w tym stanie są wielkości takiej Świdnicy czy Dzierżoniowa, wiec teraz można sobie wyobrazić, jakie to wielkie metropolie mijaliśmy po drodze. Cały stan to raptem 500 000 ludzi i jest na ostatnim miejscu w rankingu stanów pod kątem liczby ludności.

Drugi nocleg wypadł nam na kempingu, ale również przy autostradzie, niemniej zdecydowaliśmy się na niego, bo obok był park stanowy piesków preriowych (Greycliff Prairie Dog Town State Park). A pieski były niesamowite, szkoda tylko, że bardzo płochliwe i nie chciały pozować do aparatu, tylko wiały do swoich dziur. Przeczytaliśmy na tablicy, że pieski żyją w czymś takim, co można określić mianem komuny rodzinnej (coterie). Taka komuna składa się najczęściej z 2 samców oraz od 2 do 4 samic, no i potomstwa. Młode rodzą się wczesną wiosną, ale na powierzchnię wychodzą około połowy maja. Liczba rodzących się piesków jest od 2 do 10, ale średnio rodzi się około 5. Kopią sobie norę, która sięga w głąb ziemi nawet do 5m. Na samym dole jest pokój lub dwa, gdzie mieszkają, przy czym jeden jest usytuowany wyżej i traktowany jako "pokój suchy", w przypadku zalania. Tu też jest trzymane jedzenie. Powyżej znajduje się osobny pokój, w którym mieści się toaleta. Trzecie pomieszczenie zaś znajdujące się najbliżej wyjścia, jest to coś w rodzaju pomieszczenia obserwacyjnego i dodatkowo punktu do mijania się w korytarzu. Byliśmy zaskoczeni takim systemem organizacji życia.

Najczęściej samce siedziały w pozycji słupka w pobliżu nory bacznie obserwując okolicę, pozostałe zaś zbierały nasiona lub biegały po okolicy. Pieski preriowe są wegetarianami i należą do grupy wiewiórek ziemnych. Żywią się głównie nasionami, korzonkami i bulwami roślin. Nie szczekały jak typowe pieski, ale cały czas wydawały gwizdy ostrzegawcze, oczywiście przed nami. Wiele piesków siedziało, a w zasadzie stało na tylnych łapkach i obejmowało się w parach, zupełnie jak ludzie i przytulało do siebie. Strasznie sympatycznie to wyglądało.

Trzeciego dnia nic specjalnego się nie działo, dotarliśmy do Montany, ostatni odcinek drogi nie wypadł przyjemnie, bo akurat rząd sfinansował budowę drogi przez terytorium Rezerwatu Czarnych Stóp (BlackFeet Indian Reservation) aż do południowej granicy Glaciera, wiec czas ten upłynął nam w kurzu i przy pozamykanych szczelnie oknach. Wieczorem przekroczyliśmy granicę parku narodowego. Okazało się, że tak spieszyliśmy się na wakacje, że zaoszczędziliśmy 1 dzień drogi, ale dzień ten niezwykle się przydał, bo formalności w parku są długie i męczące i niestety nie da się ich pominąć.

Parki Narodowe w USA funkcjonują na zupełnie innych zasadach niż w Polsce, a nawet w Europie. Można by powiedzieć, że obrzeża parku z cała infrastrukturą dróg, kempingów i ich zaopatrzeniem są zorganizowane dla turystyki masowej. Natomiast zwiedzanie obszarów, do których dotarcie piesze stanowi więcej niż jeden dzień drogi jest mocno ograniczane. Jednym słowem tam, gdzie można dojechać jest mnóstwo ludzi, którzy mieszkają na kempingach i chodzą na jednodniowe wycieczki. Ci, którzy chcą czegoś więcej, czyli zabrać plecak i pójść na wędrówkę, muszą udać się do specjalnego biura pod nazwą Backcountry Office i uzyskać zezwolenie (permit - 4USD/os/noc) na noclegi na konkretnych kempingach w górach. W całym Glacierze są 3 takie biura w różnych jego częściach. Wszystko jest zorganizowane komputerowo. A odbywa się to w ten sposób, że o 7.00 rano wpada do biura tłum chętnych i kto pierwszy ten lepszy, o ile nie ma się wcześniejszej rezerwacji.

I tu zaczął się nasz problem, ponieważ kempingów w górach nie jest specjalnie za dużo i na takim jednym kempingu jest średnio 3-5 miejsc na namioty. Oznacza to, że wystarczy paru łojantów i trudno jest wytyczyć trasę, bo wszystko zajęte i nie ma gdzie spać. A w parkach główna zasada mówi, że można łazić, gdzie się chce, ale spać wolno tylko tam, gdzie masz wyznaczone. A my chcieliśmy pójść na wędrówkę z 7-mioma noclegami. Spędziliśmy w biurze ponad 2 godziny, bo ranger drukował nam kartkę z wolnymi noclegami, my wytyczaliśmy trasę, po czym okazywało się, że jakiś kemping jest już zajęty i zaczynaliśmy zabawę od nowa z nowym wydrukiem tego, co zostało. W końcu jeden gość widząc, że z uporem chcemy jednak mieć te 7 noclegów pomógł nam wytyczyć trasę. Wyglądała fajnie, ale miała jedną wadę, a mianowicie odległości, podejścia i zejścia, które przypadały na każdy dzień wędrówki, były mordercze.

Przeszliśmy też szkolenie antyniedźwiedziowe, tzn. puszczono nam wideo z 15-minutowym filmikiem, jak się zachowywać, gdy miś stanie ci na drodze. My kupiliśmy sobie przed wyjazdem spray na misia (i osobno na komary) poprzez stronę http://www.counterassault.com/ w cenie 45 USD, ale w tej samej cenie jest do kupienia na miejscu w parku. Wygląda to jak ciut większy dezodorant, ale ma zasięg ok. 8 metrów. W środku zawiera gaz pieprzowy i jak się później dowiedzieliśmy jest praktycznie w 100% skuteczny. Film mówił głównie o tym, aby pilnować kwestii jedzenia i innych środków chemicznych (zapachowych), czyli nie trzymać ich w namiocie (bo to żadna przeszkoda dla misia), wieszać z dala na drzewie (zabrać ze sobą kawał sznura lub liny), jeść również z dala od namiotu, w specjalnie do tego przygotowanych miejscach na kempingach (food area). W lesie w odróżnieniu od tego, czego przestrzegaliśmy w Polsce, czy Europie tu należy się zachowywać głośno, ale jak było zaznaczone należy wydawać "ludzkie dźwięki", najlepiej klaskać, gadać głośno i pokrzykiwać od czasu do czasu, aby miś wiedział, że człowiek się zbliża. Film wyjaśniał, że miśki głównie atakują, gdy czują się zaskoczone i przez to zagrożone. A! zapomniałabym napisać, że Glacier National Park to park, gdzie głównie występują niedźwiedzie grizzli i w mniejszym stopniu niedźwiedzie czarne. Rozpoznaje się ich łatwo, gdyż grizzli mają futro bardziej brązowe, są znacznie większe, ale najbardziej charakterystycznym punktem jest garb na karku. Niedzwiedzie czarne są czarne (bez garba), dużo mniejsze i też mniej agresywne.

W przypadku spotkania misia nie należy uciekać, tylko starać się wolno wycofać. Jeśli będzie wykazywał zainteresowanie i się zbliżał to należy mu rzucić jakąś kolorową rzecz np. czapkę i dalej się wycofywać. W razie bezpośredniego ataku należy położyć się na brzuchu mając plecak na sobie w ramach ochrony i założyć ręce na kark (aby go nam nie przetrącił). Jeśli miś próbuje odwrócić człowieka leżącego w takiej pozycji, to nie należy stawiać oporu, tylko przetoczyć się i znów ustawić w tej samej pozycji. Ostatnie przesłanie filmu zupełnie do mnie nie trafiło, a mianowicie, że jeśli miś chce zaatakować (dotyczy to tylko niedźwiedzia czarnego), ale nie jest to gwałtowny szybki atak, to należy z nim walczyć, krzyczeć podnosić ręce, rzucać kamienie, uderzać gałęzią o drzewa, wprawdzie miałam jeszcze wyhodowane długie paznokcie, ale sami wiecie....

Ponieważ start na szlak był wyznaczony na następny dzień, resztę dnia przeznaczyliśmy na pozałatwianie innych formalnych spraw, zwłaszcza, że w części był to też wyjazd służbowy po próbki torfu; odwiedziliśmy jedno z pobliskich torfowisk, zakwaterowaliśmy się na kempingu o szumnej nazwie Rising Sun (Wschodzące Słońce) w pobliżu jeziora i przepakowaliśmy nasze rzeczy, aby wystartować o świcie. Aby dostać się na kemping przejechaliśmy (raptem 30 mil) przez przepiękną przełęcz Logan Pass położoną na 2500m npm (7500ft) z imponującymi widokami i całą masą świstaków. Poczuliśmy tam, że jesteśmy w górach i to wysoko, ale faktem pozostaje, że tam gdzie droga, tam i tłum ludzi.

Rano przy pochmurnym niebie porzuciliśmy nasz samochód na parkingu pod granicą kanadyjską (po przejechaniu kolejnych 30 mil) i raźnym krokiem ruszyliśmy przed siebie. Oczywiście na samym początku szlaku powitała nas tablica informująca, że wchodzimy na teren zamieszkiwany przez grizzli, z informacją, że nie ma gwarancji bezpieczeństwa przebywania w tym terenie. Odcinek dalej natrafiliśmy na grupę wolontariuszy, która z wielkimi kilofami odgarniała małe kamyczki ze ścieżki. Nieźle nas to ubawiło, bo z jednej strony park stawiał na zachowanie jak najbardziej dzikiego terenu np. nie gaszono pożarów, wychodząc z założenia, że tak było zawsze i co się ma spalić to niech się spali, a z drugiej strony rozgarniano kamyczki na ścieżce, aby turyści się nie potykali. W dalszej drodze przekonaliśmy się, że usypywano też nasypy, jak było małe błocko, jak większe trzeba było przebrodzić lub ścinano nisko rosnące krzaki, ale jak były większe krzaczory to oczywiście były nietknięte.

Niebo nad nami trochę się rozświetliło, więc maszerowaliśmy do przodu. Na pierwszy dzień (ten z najcięższym plecakiem) przypadło nam 25km, można by powiedzieć, że mniej więcej po płaskim (o ile w wysokich górach to możliwe). Wyminęła nas karawana objuczonych koni z zaopatrzeniem do stacji rangersów, która była w połowie naszego dzisiejszego szlaku. Spotkaliśmy też nadchodzących z przeciwka jakiś 8-miu szczęśliwców z plecakami, którym wcześniej udało się dostać permit (zezwolenie) na noclegi.

W południe obiadek nad prawdziwie płynącym strumykiem (a nie przy kupie żwiru w pustym korycie jak w Texasie). Parliśmy do przodu widząc otaczające nas przepiękne widoki i przełęcz Kamiennego Indianina (Stoney Indian) w oddali. Minęliśmy jedno duże jezioro (Cosley Lake), po czym prawie drugie (Glenns Lake). W tym momencie pogoda się nam kompletnie posypała, zaczęło grzmieć, a potem lać. Do tego ścieżka przeszła w wąską ścieżynę między malinami sięgającymi mi do wysokości brody. Dowlekliśmy się na kemping mokrzy i z deka wykończeni tym "króciutkim" odcinkiem. Na szczęście przestało padać, za to zrobiło się paskudnie zimno, w podskokach rozbiliśmy namiot i poszliśmy gotować, do tego specjalnie wyznaczonego miejsca pod nazwą food area. Na kempingu były jeszcze 3 miejsca do obozowania. Wkrótce stamtąd wynurzyli się inni kamperzy, którzy zwietrzyli zapachy i food area się zaludniła. Oczywiście, jak to zwykle bywa, wszyscy zaczęli gadać w stylu, a skąd jesteście, a dokąd idziecie, a czym się zajmujecie itd itp. Po godzinie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. My w tym stadku byliśmy najbardziej egzotycznymi obiektami dociekań i po raz kolejny przekonaliśmy się, że Amerykanie to bardzo ciekawscy ludzie. Miejsce przygotowywania jedzenia okazało się wiec bardzo pożyteczne socjalnie – wszyscy zmuszenie byli się spotkać przy jedzeniu, a nie jak to zwykle pałaszowali w zaciszu swoich namiotów.

W drugim dniu mieliśmy do pokonania trasę ok. 17km, w tym 800m podejścia na przełęcz Kamiennego Indianina i 1000m zejścia do doliny Waterton. Wypogodziło się zupełnie i taką pogodę mieliśmy już przez całe 3 tygodnie. O widokach trudno opowiedzieć, były naprawdę extra, niemniej zmęczyliśmy się trochę, zanim dotarliśmy do kolejnego kempingu. Po drodze znów widzieliśmy może z 8 osób, w tym 5 panów ze sprejami na misie, niektórzy mieli je przypięte tuż pod brodą (nie wiadomo po co?). Jak widać na szlaku tłumu nie było, system permitowy (zezwoleń) skutecznie temu przeciwdziałał. W ciągu dnia nie spotykaliśmy zwykle więcej jak 5-8 osób. Nasz drugi nocleg był nad jeziorem i tu czekała nas niespodzianka, po jeziorze włóczyły się dwa łosie (moose), które najczęściej trzymały pyski w wodzie. Ciekawe, co tam zajadały? Nie wkładaliśmy jednak głów do wody, aby sprawdzić. Natrafiłam też na jakiegoś dziwnego kuraka z czerwonymi oczami, którego udało się uwiecznić na zdjęciu. Food area była okupowana, gdy do niej dotarliśmy przez niezły tłumek. Tu poznaliśmy dwóch braciszków z Michigan i New Jersey, jeden był doktorantem na fizyce (Steve), a drugi studentem na prawie (Johnatan). Poznaliśmy też panią ekolog, której specjalnością były prerie. Było też trzech kolesi, którzy złapali jednego, małego pstrąga, usmażyli i zjedli na spółkę. Powtórzyła się sytuacja, jak z poprzedniego kempingu, czyli gra w pytania i odpowiedzi i znów wszyscy wszystko wiedzieli.

Kolejny dzień nie miał szczególnie długiej trasy, ale za to trzeba było się na podejściu przedzierać przez chaszcze z malinami. Jak dotarliśmy na kemping (Fifty Mountains) byliśmy podrapani, oraz usmażeni, szczególnie na karku. W slangu ludzie z innych stanów tych z Texasu nazywają red neck, czyli czerwony (lub byczy) kark. Śmialiśmy się więc, że teraz to jesteśmy prawdziwe texaskie red necki. Poza tym przechodziliśmy przez rejon w opinii rangersów szczególnie obfitujący w niedźwiedzie (choć nie widzieliśmy na szczęście lub nieszczęście żadnego), toteż wymagało to dodatkowo częstego używania strun głosowych. Grzesiowe wrzaski w stylu tralalala, okazały się bardzo skuteczne.

Na kempingu spotkaliśmy już dobrze znaną ekipę, czyli panią ekolog i braciszków (pozostali kolesie odbili w innym kierunku). Za to doszło dwóch nowych hasiorów w białych koszulach, którzy rano mieli forsować przełęcz bez szlaku i wyskoczyć poniżej Kamiennego Indianina. W ramach odciążenia nie nosili ze sobą namiotu tylko sam tropik. Dotarło też do nas sympatyczne małżeństwo Australijczyków, którzy co roku przylatują do Stanów i łoją kolejne parki narodowe, tak w naszym stylu – plecak z namiotem i przed siebie.

Noc okazała się koszmarna, przypętały się jelenie, które całą noc hałasowały (udając niedźwiedzie) wokół namiotu w poszukiwaniu czegoś, co zawiera sól. Obśliniły cały, metalowy kontener, w którym wszyscy trzymali jedzenie (antyniedźwiedziowa puszka). W Backcountry Office ostrzegano nas, aby nie trzymać na zewnątrz żadnych używanych ciuchów (przepocone zawierają sól), bo jelenie po prostu je zjedzą.

Rano jak zwykle pośpieszne śniadanko i każdy w swoją stronę. W tym dniu mieliśmy do pokonania długi trawers na odcinku 19 km tzw. Highline Trail aż do Granite Peak Campground. Droga okazała się bardzo malownicza, choćby z tego względu, że była wysoko (2100-2500 m npm). Koło nas ciągle biegały świstaki, cheapmonki i wiewiórki. Po prawej stronie w dali widzieliśmy spalone stoki Flattop Mountains, a my mijaliśmy kotły w głęboko wciętych dolinkach, strumienie, a raz nam się trafił nawet maluśki lodowczyk, pod którym można się było schłodzić w cieniu. Grzegorz w ramach swojej pasji zawodowej, obfotografował jedną ze ścian, w której była jakaś nietypowa warstwa bazaltu. Oczywiście para starszych Amerykanów, którzy dotarli aż tu ze schroniska znajdującego się obok naszego następnego kempingu, nie przegapiła okazji, aby go dokładnie przeegzaminować, co jest kolejnym potwierdzeniem mojej teorii o wyjątkowej "ciekawości" Amerykanów.

Do Granite Peak Campground doczłapaliśmy się późnym popołudniem, tam naszych dwóch braciszków miało już rozbity namiot. Wyprzedzili nas w połowie drogi, ale nie ma się, co dziwić, to był ich ostatni nocleg, więc zasuwali z prawie pustymi plecakami. Jak zwykle rozpoczęliśmy "wielkie żarcie" wraz z innymi na food aera. Mieliśmy też nowe towarzystwo. Był między innymi ojciec z córka, którzy byli pierwszy raz w górach na takim trekkingu i szli na 3 dniową wycieczkę w kierunku, z którego my przyszliśmy. Byli zupełnie "zieloni", wypytywali nas, jakie jedzenie należy zabierać w góry. Nie mieli też spray'u na misia, liczyli, że jakoś przeżyją. Przyszło też 3 starszych panów i jedna pani, oni też ruszali na szlak, z którego przyszliśmy. Nazwaliśmy ich między sobą "woreczkowcy", bo każdą najmniejszą rzecz mieli zapakowaną w odrębny woreczek strunowy, a grupy woreczków w kolejne worki strunowe. Nie mogliśmy się nadziwić, po co im tyle tych worków, bez problemu można było ograniczyć ich ilość.

Już prawie udawaliśmy się do namiotu, gdy Steve przyszedł od nas pożyczyć spray na misia, bo rano o 4.00 startował zdobyć pobliski ośmiotysięcznostopowy szczyt Swiftcurrent Peak (8436ft lub 2575 m npm) i sfotografować wschód słońca. Po ciemku bez spray'u, w gęstych krzaczorach trochę miał "pietra" przed misiami. Po chwili dyskusji Grzegorz zdecydował się wziąć udział w tym nocnym przedsięwzięciu. Wiadomo, we dwóch raźniej. Zresztą Grzegorz już wcześniej miał ochotę na jakiś "peak", ale nasza trasa wyznaczona przez rengersów "od świtu do zmierzchu" nie pozwalała dotąd na żadne odstępstwa od marszruty. Nie mówiąc o tym, że mieliśmy tylko "jeden" spray i ktoś musiałby zostać bez tego specyfiku.

Wyruszyli po ciemku. No i wreszcie człowiek miał cały namiot dla siebie i można się było wyciągnąć i jeszcze podrzemać do świtu. Długo się nie dało, bo "woreczkowcy" rozpierani przez energię narobili rumoru od rana pakowaniem swoich woreczków i innych mniej lub bardziej zbędnych i niezbędnych rzeczy. Rzuciłam się również do pakowania naszych bambetli, aby zdążyć przed powrotem Grzegorza. Potem tylko śniadanie, drobne upakowanie pozostałych rzeczy i będzie można zastartować w drogę do Many Glacier. Niestety kolejny nocleg wypadał nam na regularnym kempingu z samochodami, przyczepami, dziećmi, psami i co tam jeszcze tylko ludzie potrafią przyciągnąć ze sobą do parku.

Chłopcy wrócili zmarznięci, ale zadowoleni z siebie samych. Tak to chyba jest z tymi facetami, że aby byli szczęśliwi muszą posuwać się od punktu A do punktu B (teoria z książki "Wojny plemników"), a im więcej punktów i wyżej położonych, tym większe zadowolenie.

Za dużo nie widzieli, bo było ciemno, trochę za wcześnie wyszli. Droga zajęła im jakieś 1,5 godziny na górę (ok. 900m podejścia). Na szczycie Swiftcurrent Peak znajduje się chata. Nie wiadomo na pewno do czego służy, albo jako obserwatorium albo jako stacja meteorologiczna. Ktoś tam spał, bo widzieli włączony piecyk. Zrobili kilka ładnych zdjęć wschodu słońca i przelewających się mgieł przez szczyty. Po powrocie na kemping była wymiana adresów email i męskie uściski dłoni. Bracia kończyli swoją trasę w Many Glacier i wracali do domu.

My ruszyliśmy z ociąganiem, kemping był ładnie położony na grani, ale musieliśmy się spieszyć, bo rengersi ostrzegali nas, aby być wcześnie na kempingu w Many Glacier, gdyż jest on tłumnie oblegany i może być problem z miejscem, a na ten kemping wyjątkowo nie mieliśmy rezerwacji.

Tym razem prawie nie mieliśmy podejścia, za to długie prawie 1000 metrowe zejście, stromymi zakosami w dół. Po drodze natknęliśmy się na kozły górskie (mountain goat), które obfotografowaliśmy, choć trzeba było być ostrożnym, gdyż jak się zbliżaliśmy z aparatem to ustawiały się przodem pochylając łeb ze swoimi mocno zakręconymi i silnymi rogami. Oprócz tego miałam chyba "dzień dobroci dla zwierząt" i hojnie odgryzłam kawałek swojego cennego PowerBara i oddałam cheapmonkowi. Niestety nie docenił mojego gestu i zamiast zjeść, to wziął i zakopał sobie na później. Ten zapas raczej nie przetrwa, to nie nasionka. Tak więc nie dość, że pogwałciłam prawo parkowe (nie karmić zwierząt!), to jeszcze na nic. A tak a pro po chowania żywności przez wiewiórki, to wyczytaliśmy, że mimo, iż mają sklerozę i nie pamiętają, gdzie co zakopały, to węch pozwala im odnaleźć 90% ukrytego jedzenia.

Zejście było długie i nużące, zwłaszcza dla moich kolan, ale widoki na dolinę Swiftcurrent (tłum. Bystrze) i usytuowane w niej szmaragdowe jeziorka wszystko rekompensowały. Oczywiście im bliżej Many Glacier tym więcej ludzi. Nie pamiętam czy to, gdzieś przeczytaliśmy, czy nam ktoś powiedział, ale Glacier NP średnio rocznie odwiedza ok. 2mln ludzi, z czego mniej niż 1% zapuszcza się dalej niż jedna mila w głąb parku. Wkrótce poczuliśmy, że jesteśmy niedaleko kempingu.

Miejsca na kempingu na szczęście były jeszcze wolne. Jak już się urządziliśmy na naszym miejscu, to ruszyliśmy w stronę sklepu, aby odnowić nasze zapasy tłuszczu pod skórą. Za bajońskie kwoty zaopatrzyliśmy się w dwa mleczne shake'i o smaku truskawkowym, napój z solami mineralnymi oraz paczkę ciastek. Stwierdziliśmy, że szkoda to taszczyć na kemping, wiec usadowiliśmy się na ławce przed sklepem i zaczęliśmy konsumpcję. Nagle wśród przechodzących turystów poniósł się dziwny pomruk. Ktoś za pomocą lornetki dostrzegł wysoko pomiędzy skałami misie (podobno niedźwiedzica z małymi). Wkrótce koło nas kłębił się tłum gapiów. I tu spotkaliśmy naszą panią ekolog od prerii, też z lornetką. Pożyczyła nam nawet, ale wg mnie było widać jakieś dwie plamy, raczej bym nie dała głowy, że to naprawdę miśki. Pani ekolog powiedziała nam, że z noclegu na Fifty Mountains zawróciła jakby po śladach aż do jeziora Waterton, gdzie miała samochód i objechała park dookoła, aby dostać się do Many Glacier. Wspomniała też, że dwóm hasiorom w białych koszulkach nie udało się przejść przez tą nie znakowaną przełęcz i grzecznie obeszli ją dookoła, tak jak my tylko w przeciwnym kierunku. Wspaniałomyślnie dała nam też żetony pod prysznic (czyżbyśmy wydzielali jakiś dziwny zapach?) i poinstruowała, gdzie się znajdują prysznice. Kąpiel to było to, czego nam brakowało po tygodniu łojenia. Ona na drugi dzień wracała już do domu.

Czyści i wypucowani ruszyliśmy następnego dnia z nową porcją energii w stronę Poia Lake, gdzie mieliśmy następny nocleg. Nasza ścieżka o nazwie Redgap Trail wiodła przez krótki odcinek wzdłuż drogi asfaltowej. Ledwo wkroczyliśmy na szlak z krzaków wybiegł pędem facet w sandałkach i z kamerą w ręku pytając nas, czy nie widzieliśmy misia grizzli. On jechał samochodem, gdy miś przebiegł drogę, więc dał po hamulcach, złapał kamerę i pobiegł za nim. Popatrzeliśmy na siebie i chyba nasunęła nam się ta sama konkluzja, że tacy goście stanowią ten procent, który jest atakowany i nadgryzany przez misie. Ale ten gość miał wyraźnie fuksa, miś pognał w krzaczory i ani się obejrzał.

Za jakieś 2 mile znów niespodzianka. Z przeciwka nadeszli dwaj hasiorzy w białych koszulkach. Najwyraźniej byli z tych minimalistów, którzy uważają, że zapasowe ubranie do zmiany jest zbędne. Poznali nas oczywiście i uprzejmie poinformowali, że Poia Lake to fajne miejsce, gdzie brodzą łosie, no i można popływać i się wykąpać, jest nawet plaża.

Ścieżka do Poia Lake prowadziła w gęstym lesie, nie robiliśmy nawet zdjęć, bo nic specjalnie nie było widać. Grzegorz cały czas antymisiowo tralalował. W czasie przerwy obiadowej minęło nas dwóch nowych gości, od razu było wiadomo, że spotkamy się na kempingu. Zobaczyliśmy ich potem opalających się na plaży jeziora, gdy idąc za radą hasiorów poszliśmy się wykąpać i zrobić nielegalnie pranie. Nad wodą w oddali pasły się dwa łosie (moose), które jak zwykle żerowały z głową pod wodą. Grzegorz trochę przeliczył się z kąpielą. Woda jak na jezioro górskie była ciepława, ale kąpiel tylko dla morsów. Niemniej fajnie było pobrodzić w wodzie, nóżki się wreszcie domyły i odmoczyły.

Po zmroku dotarły jeszcze dwie osoby. Rano okazały się, że są z Wielkiej Brytanii z Londynu i spędzają tu wakacje. Ekwipunek mieli za to jak turyści z przyczep kampingowych, a mianowicie jajka w pudełku, mleko w kartonie itp. Wszyscy szliśmy w tym samym kierunku czyli podejście na Redgap Pass (przełęcz 7500ft lub 2500m npm) i zejście na kemping przy Elizabeth Lake. Wystartowaliśmy pierwsi, pozostali ledwo zaczęli się pakować. Ranne wyjście było strzałem w dziesiątkę, bo przypłynęło trochę chmurek i na podejściu powyżej lasu nie przypaliło nas i było w miarę chłodno. Potem pogoda wróciła do normy, czyli wielki błękit dookoła.

Jezioro okazało się przepiękne, takie Morskie Oko wśród wysokich szczytów. Cichaczem się wykąpaliśmy i dołączyliśmy do całej ekipy, pożywiającej się na food area. Z nowości była rodzina: on, ona i ich "obszarpany" (w znaczeniu modnie i na czasie ubrany), na oko piętnastoletni syn. Poza tym było dwóch chłopaków i dwie dziewczyny, którzy przytaszczyli kilofy, a w ogóle to mieli kupę różnego sprzętu. Jak się okazało stanowili oni grupę, która pracuje na rzecz parku i zajmuje się zbieraniem nasion i sadzeniem ich w rejonach kempingów, w miejscach, które ludzie jakoby zdewastowali samym pobytem w tym miejscu. Na mój gust to taki sam absurd, jak to czyszczenie ścieżek z kamieni, ale cóż...

Oczywiście byli świetnie zaopatrzeni, bo jedzenie im przewieziono konno, a nie musieli je tu przytachać. Pichcili gulasze z prawdziwym mięsem i warzywami, a nie jak reszta z puszki lub liofilizaty. Jedna z dziewczyn, powiedziała do Grzegorza, że jest bardzo skinny (wychudzony) i ze współczuciem podała mu piętkę chleba z wielkimi kawałkami czosnku. Chlebek był w typie polskim, naprawdę smaczny. Grzegorz spałaszował go razem z czosnkiem, czym mnie zdziwił, bo nigdy nie lubił i nie jadał czosnku. Chyba rzeczywiście był skinny. Wszyscy, jak zwykle się rozgadali i rozeszliśmy się do namiotów dopiero po zmroku. Wszystkich zatrzymała dodatkowo latająca koło food area sowa, która cwanie czekała, abyśmy się wreszcie wynieśli, bo wtedy przychodziły myszy po zostawione okruszki. Niestety było zbyt ciemno na zdjęcia.

Ostatni dzień naszego trekkingu, to było tylko 16 km do przełojenia. Od połowy drogi, czyli od chaty rengersów już tym samym szlakiem wiodącym wprost na parking przy granicy z Kanadą. Przy chacie rengersów znów spotkaliśmy starych znajomych, ale tym razem "woreczkowców", którzy szli w stronę Elizabeth Lake na jednodniową wycieczkę, a spali na kempingu koło stacji rengersów.

Ledwo ruszyliśmy dalej minęła nas wielka karawana objuczonych koni, z których jeden był jakiś zdziwaczały, bo się płoszył, jak się do niego nie gadało. Dobre, nie? To świetny pomysł, zabrać na kilkugodzinny szlak konia, do którego trzeba gadać.

Za wielką karawaną ujrzeliśmy nie mniej mniejszą karawanę staruszek i staruszków, którzy dziarskim krokiem wędrowali na kemping przy którymś z jezior. Przypomniały nam się tu opowieści naszego kolegi Przemka z Maroka, który wspominał jak spotkali Holendrów (chyba to byli Holendrzy?) z przewodnikiem. Za nimi szły muły z żarciem, kilku poganiaczy, kucharz, pomocnik kucharza i jakaś jeszcze obsługa. Do tego nikt z Holendrów nie wiedział ani gdzie są ani skąd ani dokąd idą. No bo po co jak się ma przewodnika. Jednym słowem trekking wysokogórski w zachodnim stylu.

Wszystkie staruszki patrzyły na nas z zaciekawieniem słysząc obcy język, a ostatnia nie wytrzymała i musiała nas zaczepić i o wszystko wypytać. Pewnie doniosła pozostałym.

Na ostatnim podejściu spotkaliśmy jeszcze jedną ciekawą babcię, która po raz pierwszy chyba wybrała się z rodziną w góry i była ciężko wystraszona perspektywą spotkania się z niedźwiedziem. Kilkakrotnie nas pytała, czy na pewno żadnego misia nie ma na szlaku do Elizabeth Lake. Potwierdziliśmy, że nie ma, choć już nie wspominaliśmy, że to względna rzecz, bo mógł już jakiś zacząć żerować na ścieżce, którą minęliśmy 5 godzin wcześniej.

Dotarliśmy na parking tuż po południu. Miejsce to stanowiło koniec wersji urlopowej naszego wyjazdu. Od teraz zaczynaliśmy wersję służbową.

Szybko pokonaliśmy te 30 mil do znanego nam już kempingu Rising Sun. Po drodze udało nam się jeszcze załatwić darmowy permit na nocleg, który miał nam wypaść na Flattop Mauntians, gdzie Grzegorz wyznaczył sobie miejsce odwiercenia jakiejś dziury w torfie. W podskokach pobiegliśmy pod prysznic za darowane nam żetony od pani ekolog. Potem jeszcze załapaliśmy się na prelekcję organizowaną na kempingu przez rengersów o rybach, rzekach, lodowcach i innych zbiornikach wodnych, znajdujących się w parku. Gość tu powiedział ciekawostkę, że w związku z ocieplającym się klimatem szacują, że do roku 2030 w Glacierze nie będzie już żadnego lodowca. Potem przeczytałam, że pomimo tego park nie zamierza zmienić nazwy.

Następny dzień okazał się trekkingo-harówką. Mieliśmy 800m podejścia na Flattop z całą masą żelastwa na placach. Wlekliśmy się strasznie. Dookoła nas wszędzie sterczały kikuty spalonych drzew. Rejon ten miał szczególnego pecha. Pożary wybuchały tu kilkakrotnie w ostatnim czasie, oprócz niskich krzaków nic jeszcze nie zdołało się odrodzić, ale miało to jakiś taki ponury urok.

A!, na parkingu spotkaliśmy jednego starszego pana, który wraz ze spay'em na misie i wędką udawał się na połów do jakiegoś jeziorka. Pan był emerytowanym inżynierem, a teraz wraz z grupą swoich przyjaciół łoi w Glacierze z liną i czekanem różne granie. Nie omieszkał nas też przepytać widząc srebrne rury.

W połowie drogi mieliśmy inne ciekawe spotkanie, a mianowicie z przeciwka nadeszło dwóch panów w zielonych mundurkach. Jeden był rengersem, a drugi z border patrol (straż graniczna). Pierwszy pan widząc metalowe rury wypytał nas o wszystkie permity, a drugi ku naszemu zdziwieniu kazał nam wyciągnąć paszporty i pokazać wizy. Na pożegnanie zaś poinformowali nas, że jakieś półgodziny w górę żeruje sobie niedźwiedź czarny. Tralalowanie znów okazało się skuteczne i miś się zmył. To znaczy nie widzieliśmy go w ogóle.

Tuż przy samym kempingu dogonił nas jeden Kolumbijczyk oraz para jego znajomych. Od razu nas zapytali, czy to my jesteśmy ci z Polski, którzy tu przyjechali wiercić. Pan inżynier zdążył im już donieść o nas wszystko. Kolumbijczyk i ten drugi chłopak okazali się doktorantami na geologii na Uniwersytecie w Bozeman (Montana). Ich też dopadł pan z border patrol. Kolumbijczyk miał szczęście, bo genialnie nie zabrał żadnych dokumentów i pan z border patrol na wiarę spisał informacje ustne, które on mu podał, a potwierdzili idący z nim znajomi. Na granicy z Meksykiem taki numer by już nie przeszedł. Widocznie nie ma za dużo uciekinierów do Kanady, ale co się dziwić, wszędzie grizzli, komary, no i zimno.

Siedząc przy posiłku na food area ostrzegliśmy ich, aby nie trzymali żadnych używanych rzeczy na zewnątrz, bo dookoła włóczyły się jelenie. Chwilę później poszłam po coś do namiotu. Patrzę a koło ich namiotu stoi już stadko i coś wcina. Podniosłam alarm i cała trójka rzuciła się biegiem na ratunek. Jelenie były już na etapie całościowego obśliniania koszulek i spodenek. Stado zaczęło uciekać. Niestety jeden jelenie postanowił dokończyć posiłek składający się ze spodenek i zaczął umykać z nimi. Na szczęście po krótkim pościgu udało się je odzyskać. Potem wiedziałam jak z obrzydzeniem płuczą swoje rzeczy w strumyku.

Rano koło strumienia wywierciliśmy swoją dziurę w bagnie i pobraliśmy próbki. Pozostałe towarzystwo pożegnało się z nami i pomaszerowało do góry, a my z powrotem w dół, ale z dodatkowymi kilogramami błota w plecaku.

Niestety na tym nie był koniec. Plan obejmował pobranie dwóch profili torfowych w różnych miejscach zarówno w Glacierze, jak i w Yellowstone. A więc wczesnym rankiem pobudka, dojazd na miejsce startu, ciężkie wory na plecki i truchcikiem pod górę do nowego bagienka o malowniczej nazwie Fish Lake (Rybie jezioro). Po drodze standardowe pytania od innych turystów oraz co to takiego pomarańczowego wystaje mi z plecaka (próbnik do torfu-odp.). Tym razem to ja byłam obiektem zaciekawienia innych.

Jeziorko okazało się fajnie położone wśród wysokich świerków, w części zarośnięte, wraz z liśćmi lilii wodnych. Bagno też było niczego sobie, w niektórych miejscach, tych bardziej zielonych woda była po kostki. Tu odwaliliśmy kawał dobrej roboty, czyli nakopaliśmy sobie błota do noszenie na 3 metry w głąb. Można było wiercić dalej i mieć więcej do noszenia, ale uratował nas brak rurek do dokręcenia.

Po ciężkiej robocie, bo to inaczej nie da się określić, doczłapaliśmy się do brzegu i zasiedliśmy do zasłużonego posiłku. Zresztą miejsce było wybitnie piknikowe. I tu przybiegły do nas dwie panienki w tenisówkach, które siedziały na szlaku przy jeziorze, pytając nas, czy ta zielona trawka, z której wróciliśmy przed chwilą nadaje się na rozłożenie kocyka i poopalanie. Strasznie nas korciło, aby je tam wysłać, zwłaszcza, że wystarczy tylko trochę inteligencji i spojrzenie na nasze unurzane w błocie buty, aby się domyślić, jak to naprawdę wygląda. Niestety Grzegorz nie chciał być wredny i je szczegółowo objaśnił, co je może czekać na tej rzekomo zielonej trawce.

Pobieranie próbek w Glacierze było zakończone. Ruszyliśmy, więc w częściową drogę powrotną, przez prerie, na południe w stronę Parku Narodowego Yellowstone i stanu Wyoming.

Zanim dotarliśmy do Yellowstone wstąpiliśmy obejrzeć Gellatin National Forset, a w zasadzie to jedną gigantyczną dolinę. Niestety skończył się asfalt i powolna jazda po tłuczniu z tumanem kurzu za samochodem sprawiała wrażenie, że ta droga ciągnie się bez końca. W ogóle to dziwne jest w USA prawo. U nas, jeśli obszar jest określony jako państwowy, to nie ma na nim własności prywatnej. Tu to jest wymieszane. Niby znajdowaliśmy się w lasach państwowych, ale cała dolina była podzielona na prywatne i ogrodzone działki.

Oczywiście Grzegorz miał tu swój interes "próbkowy". Dogadał się z jednym właścicielem działki, który okazał się uprzejmy i pozwolił nam wywiercić dziurę na swoim prywatnym bagnie. Przenocowaliśmy tu też jedną noc na kempingu, który był kompletnie pusty. Mieliśmy wrażenie, że chyba wszyscy turyści siedzą na kempingach w Glacierze i Yellowstone i to chyba jest prawda. Ludzie najwyraźniej lubią siedzieć w stadzie.

Zapomniałabym wspomnieć, że na większości kempingów w Stanach bez różnicy czy to jest kemping prywatny, czy parku stanowego, czy parku narodowego w większości system opłat jest samoobsługowy. Przy wjeździe na taki kemping znajduje się tablica, a przy niej jedna mała skrzyneczka i jedna duża metalowa, wkopana najczęściej w ziemię z wąskim otworkiem. Na tablicy oprócz różnych ogłoszeń np. w stylu zakaz palenia ognia w jakimś tam okresie, jest podana informacja, ile kosztuje miejsce na kempingu. Opłata za miejsce na kempingu obejmuje zazwyczaj auto i ludzi, ale max. do ośmiu osób. Czasem jest rozróżnienie na auta osobowe i przyczepy kempingowe. Ceny wahają się przy autach osobowych od 8 do 20 USD za noc, co zależy od popularności kempingu i danego parku. Najczęściej parki narodowe są najdroższe. Cena dla przyczepy kempingowej jest droższa o jakieś 5-10 USD.

Samoobsługa polega na tym, że objeżdża się kemping i stawia samochód na wybranym miejscu oraz patrzy na numer tego miejsca. Zgodnie z regulaminem każdy po zajęciu miejsca ma pół godziny, aby wrócić do tablicy i skrzynek i się zarejestrować. W małej skrzyneczce znajdują się koperty z przedłużoną tą częścią do zalepienia i ewentualnie karteczki przy płatnościach kartą kredytową. Wzdłuż tej części do zalepienia jest perforacja, od niej odrywa się potwierdzenie zapłaty. Koperta i część do oderwania zawierają taki same rubryki do wypełnienia (nazwisko, adres, nr rejestracyjny samochodu, data, miejsce kempingowe, ilość osób, czy osobowy czy przyczepa, typ płatności: karta kredytowa, czek czy gotówka ilość noclegów i kwota do uiszczenia. Po wypełnieniu należy zatrzymać potwierdzenie, które się wpina do specjalnego klipsa znajdującego się przy numerku na miejscu kempingowym. Kopertę zaś, do której wkłada się banknoty, czeki, lub wypełniony formularz z informacjami z karty kredytowej, zalepia się i wrzuca się przez wąską szczelinkę do dużej kolumny. I to wszystko. I niby bardzo proste, ale jak się tu nagle ląduje ze standardów europejskich, to nie od razu można wszystko załapać, zwłaszcza, że nie jest to nigdzie opisane, no bo wszyscy o tym wiedzą. Dodatkowo z moich obserwacji wynika, że jeśli się planuje takie noclegi to najlepiej mieć ze sobą gotówkę w banknotach z niskimi nominałami. Czeki, a zwłaszcza płatności kartą kredytową nie są preferowane na wszystkich kempingach. Trafialiśmy na kempingi, że płatności mogły być tylko gotówkowe. Jeśli chodzi o karty i czeki mogą być tylko te, które są wydane w USA.

Yellowstone powitał nas gigantyczną, murowaną, kamienna bramą z informacją, że park powstał z inicjatywy kongresu 1 marca 1872r. Yellowstone jednocześnie jest pierwszym parkiem narodowym utworzonym na świecie. My wjeżdżaliśmy od strony północnej, gdzie w pierwszej kolejności natknęliśmy się na monumentalne budowle stanowiące hotele, restauracje i budynki biurowe i mieszkalne obsługi parku. Cały ten bałagan nosi nazwę Mammoth Hot Spring, bo tuż obok znajdują źródła i towarzyszące im misy przelewowe z trawertynem, których odpowiednikiem jest Pamukale w Turcji. Niestety tu nie wygląda to już tak fajnie, bo część tych źródeł przestała płynąć po jakimś trzęsieniu ziemi, ale kiedyś musiał być extra widok.

W samej wiosce jedyną ciekawą rzeczą dla nas były włóczące się miedzy uliczkami, samochodami i domami jelenie (elk), zwłaszcza jeden samiec z wielkim porożem jest lokalnym utrapieniem turystów i problemem rengersów, bo lubi od czasu do czasu staranować jakiś samochód lub pogonić turystów, którzy za blisko się przypętali z aparatami.

Zamieszkaliśmy na kempingu o nazwie Indian Creek jakieś 9 mil od wcześniejszego bałaganu. Kemping bardzo przyjemny z dużą ilością drzew i wiewiórek zrzucających szyszki na namioty i ludzi. Natomiast kemping bezpośrednio w Mammoth proponuję omijać z daleka, to kompletna beznadzieja, nie dość, że prawie bezdrzewny to jeszcze na zakręcie ruchliwej drogi.

Dogadaliśmy się też z paniami z parku z działu naukowego, co do poszukiwań odpowiedniego torfowiska do pobrania próbek. Panie postanowiły nam towarzyszyć, jak stwierdziły, że zawodowo to dla nich interesujące, a poza tym muszą mieć wypracowane ileś godzin w terenie, więc chcą połączyć przyjemne z pożytecznym. Śmiesznie to wyglądało w terenie, gdy Grzegorz wiercił dziurę, a nad głową mu stały 2 panie w mundurach i pilnie patrzyły, co robi. Wyglądało to jakby pilnowały nas, czy czegoś nielegalnego nie chcemy zabrać lub zrobić, ale w ogóle to panie okazały się bardzo sympatyczne i pomocne, bo jak trzeba było to nawet rury do kopania ciągnęły.

W Yellowstone nie mieliśmy za wiele czasu na zwiedzanie, to była część stricte służbowa, na pójście na trekking nie starczyłoby czasu. Korzystaliśmy jedynie z tego, że kończyliśmy wiercenie ok. 16.00-17.00, wskakiwaliśmy w samochód i zwiedzaliśmy największe atrakcje Yellowstone wzorem prawdziwego, amerykańskiego turysty, czyli prawie drive thru lub z pozostawieniem auta na parkingu i krótka wycieczka nie więcej jak mila lub dwie.

Oprócz ciekawostek natury geologicznej, jedną z największych atrakcji Yellowstone są bizony. Bardzo lubią one zatrzymywać cały ruch kołowy na drodze, bo mają w zwyczaju iść środkiem asfaltówki i nic ich nie rusza. Jeden taki o mało nie urwał nam lusterka. Do tego Grzegorz próbował mu zrobić zdjęcie z bliska i bizon chuchnął mu przez otwarte okno. Grzegorza nieźle wykręciło od bizoniego oddechu, najwyraźniej bizon od dawna nie mył zębów.

Bizony nie mają żadnych naturalnych wrogów na kontynencie amerykańskim, dlatego ich populacja cały czas intensywnie wzrasta, pomimo tego, że w XIX w. prawie je wybito, chcąc w ten sposób pozbyć się Indian, których były głównym pożywieniem. Taki bizon to tak naprawdę taka wielka, powolna, nie zwracająca na nic uwagi krowa, do której biali osadnicy strzelali z jadących pociągów, a one padały jeden po drugim i niestety nie uciekały. W ten sposób w 1902r. w całych Stanach zostało ok. 50szt,. z czego 21 przywieziono do Yellowstone. W tej chwili w parku mają za to duży problem z ich liczebnością, w zeszłym roku odstrzelono już ok. 900 szt. na skóry i mięso. W tym roku mają zmniejszyć liczebność o połowę z ogólnej liczby 5000szt. w całym parku.

Bizony są zwierzaczkami w pełni roślinożernymi. Wcinają głównie trawę i turzycę, a pasą się głównie na preriach lub niskich łąkach. Dawniej do Yellowstone bizony przywędrowywały zawsze na zimę, bo w okolicach ciepłych źródeł zawsze mogły znaleźć kępy świeżej trawy, teraz jest to ich stałe domostwo.

Aktualnie w parku jest prowadzony bardzo intensywnie specjalny program ochrony wilków. Z niewiadomego powodu zaczęły one zdychać i w tej chwili ich liczba jest na granicy możliwości przetrwania gatunku, czyli ok. 100 szt. Do parku zgłosił się jakiś anoniowy darczyńca i ufundował olbrzymią kwotę 150000USD rocznie przez 10 lat na badania tej populacji i przyczyn jej wymierania. Podobno jest to największe dofinansowanie, jakie park miał na badania ekologiczne.

Ponad to Grzegorz był na prelekcji jednego rengersa na naszym kempingu, który okazał się fanem miśków grizzli i poopowiadał kilka ciekawostek o misiach. Jakieś ok. 30 lat wstecz, w parku znajdowało się wysypisko śmieci stanowiące główną atrakcję turystów, ponieważ na to wysypisko przychodziły od wielu lat niedźwiedzie. Wysypisko dorobiło się nawet specjalnej kładki, z której ludzie fotografowali misie. Misie grzebały w śmieciach i żywiły się odpadkami. W którymś momencie, jak już wspomniałam, parki zaczęły prowadzić politykę, aby wszystko się odbywało naturalnie, czyli jak coś się zaczęło palić to niech się spali, zakaz dokarmiania zwierząt itp. Postanowiono zlikwidować wysypisko. Spotkało się to z wieloma protestami ekologów, którzy twierdzili, że misie się już uzależniły od posiłków na śmietniku i nie będą w stanie przeżyć. Ale i tak najbardziej protestowali turyści, których chciano pozbawić punktu widokowego. Niemniej którejś zimy śmietnik zapakowano na samochody i wywieziono, a miejsce zasypano czymś tam. Efekt był taki, że w pierwszym roku padło 50% populacji grizzli w parku, a w następnym 25% tego, co pozostało, zaś w następnych latach populacja zaczęła się odradzać i wszystko wróciło do stanu naturalnego. Rangers powiedział też, że jedna niedźwiedzica przez 5 lat z rzędu wracała z młodymi i próbowała kopać na tym miejscu. Ograniczenie dostępu do żywności pochodzenia ludzkiego to nie tylko likwidacja składowisk śmieci, ale również specjalne antyniedźwiedziowe kosze na śmieci, przepisy dotyczące przechowywania żywności na kempingach itd. Rozwiązania te zaowocowały mniejszą ilością ataków niedźwiedzi na ludzi. Z czasem po prostu przestały kojarzyć ludzi z łatwo dostępnym pożywieniem i raczej omijają turystów na szlaku jak i osady z daleka.

Nie wpomniałam jeszcze, że Yellowstone jest usytuowany na obszarze zapadniętej kaldery wulkanicznej, położonej na wysokości 8000ft (2700 m npm), z czego znaczną cześć tego plateau stanowi Yellowstone Lake (jezioro). Ten wielki, plaskaty teren jest usiany w różnych miejscach skupiskami gejzerów, dymiących kominów, wulkanów błotnych, kolorowych oczek wodnych z gotującą się w środku wodą. Fajnie to wygląda, gdy się chodzi kładkami, a dookoła wszystko świszcze, gwiżdże, bulgocze, dymi i śmierdzi siarką. Najładniejszym miejscem wg mnie w Yellowstone jest Grand Prismatic Spring, za sprawą okalających to olbrzymie oczko gotującej się wody tzw. mat glonowych w kolorach: zielonym i pomarańczowym, co wygląda z boku jak unosząca się wokół jeziorka tęcza.

Spektakularnym widokiem jest oczywiście wybuch gejzeru o nazwie Old Faithful, który wybucha średnio, co 2 godziny na wysokość jakichś 15m. Jest z tym związany niezły cyrk i wręcz całe przedstawienie. A mianowicie w całej wiosce, o takiej samej nazwie, jak gejzer, w każdym sklepie i hotelu znajdują się zegary pokazujące, o której będzie następny wytrysk. Po czym dookoła gejzeru (w odpowiedniej odległości) gromadzi się niezły tłum gapiów zasiadając na przygotowanych do tego ławeczkach w formie okręgu. Ławeczki są ustawione w dwóch rzędach, ci, którzy przybyli później zasiadają w rzędzie drugim i często czują się poszkodowani, toteż próbują wysforować się do przodu, przed pierwszy rząd i usiąść na betonowym murku, co nie rzadko kończy się kłótnią o zasłanianie widoku, czego byliśmy świadkami.

Gdy pora się zbliża, sam gejzer najpierw zaczyna mocniej dymić, potem gwałtowniej bulgotać i nagle wyrzuca fontannę wody, potem drugą i trzecią. Czwartej już nie ma, potem robi się cisza i wszyscy się rozchodzą. Nieszczęśliwcy, którzy nie byli dostatecznie szybcy i nie udało im się zrobić sesji zdjęciowej czekają następne 2 godzinki.

Kolejnym fajnym miejscem do obejrzenia, poleconym nam przez panie z parku, były wodospady na rzece Yellowstone. Wodospady jak wodospady, mnie bardziej podobała się rzeka w głębokim wąwozie z kolorowymi ścianami. Niestety chodziło się w tłumie po punktach widokowych, gdyż miejsce to znajdujące się koło kolejnego centrum turystycznego o nazwie Canyon. W Canyon dodatkowo właśnie otwarto nowoczesne centrum informacyjno-naukowe za bajońską kwotę 2 mln dolców. Dla mnie to ono nie było tyle warte, choć w środku sporo fajnej elektroniki przedstawiającej obszary wulkaniczne na świcie, wulkaniczną historię powstania Yellowstone, wyjaśniane są procesy powstawania gejzerów itp.

Nasz samochodowy tour po Yellowstone zakończyliśmy i tym samym rozpoczęliśmy odwrót z małym postojem. A mianowicie Grzegorz chciał obejrzeć jeszcze jedno torfowisko w parku, ale do którego wjazd był od południowego zachodu i do tego gruntową drogą ciągnącą się ponad 30 mil. Niestety przeliczyliśmy się z tym bagienkiem, bo okazało się, że torfowiska tak naprawdę to nie ma, tylko jeziorko z liliami. Może przyjechaliśmy za wcześnie, torfowisko w tym miejscu z pewnością powstanie za jakieś 500 lat. Niestety straciliśmy dzień, który mogliśmy poświęcić na zwiedzanie parku.

Droga powrotna do Texasu okazała się nieco zawiła. Załatwił nas jeden korek na autostradzie. Pojechaliśmy więc objazdem przez góry. Krótsza droga, ale wolniejsza jazda, za to widoki niesamowite, bo cięliśmy przez samo serce Rocky Mountains, wśród szczytów po 4000 m npm. Aż żal było wyjeżdżać.

Texas za to przywitał nas nietypowo, bo przez jakieś 300mil lało na okrągło, temperatura zrobiła się jak w Polsce (jak w szczycie lata), no i poczuliśmy się jak w domu.

 

San Antonio, 6 października 2006

 

 

 

 

Wybierasz się w te strony, szukasz informacji, porady ... napisz do autorki: gskrzypek @ yahoo. com

warto zobaczyć oficjalną stronę Parków Narodowych w USA http://www.nps.gov

 

 

 

nie działa link,  informacja jest nieaktualna - zgłoś do webmastera  buki @ ing.uni.wroc.pl


ta strona wygląda najlepiej w rozdzielczości 1024x768 IE 6.0,  ISO 8859-2
webmaster
gskrzypek@yahoo.com Copyright © 2002 KLG Mnich . All rights reserved.
Ostatnia modyfikacja: Wednesday, 30. April 2008.