Parki Narodowe Glacier i Yellowstone – relacja z
podróży.
napisała: Elżbieta Skrzypek
zajrzyj również do galerii
Ruszyliśmy w końcu na nasze wakacje trasą z południa (Texas-San Antonio)
na północ USA do Montany aż pod granicę z Kanadą. Długo czekaliśmy na
to, aby zamienić otaczający nas kaktusowy i suchy krajobraz na widoczki
z "płynącymi" rzekami i strumyczkami. Ochoczo wiec wystartowaliśmy z
łóżka o 4.00 rano w sobotę, wszystko było już przygotowane i załadowane
do samochodu, tylko wsiadać i jechać. Mieliśmy do przejechania jakieś
2140 mil, liczyliśmy, że 4 dni w zupełności wystarczy, aby dostać się do
Glacier National Park (Park Lodowcowy). Pierwszy dzień upłynął nam
szybko, trasa była obeznana z wyjazdu do Palo Duro Canyon. Gdy
wyjechaliśmy poza otaczające San Antonio wzgórza, zrobiło się płasko i
nudno, czyli wokół pola bawełny, "żurawie" ciągnące ropę oraz droga aż
po horyzont, no i wielki błękit nad nami. Po południu zamajaczyły przed
nami pierwsze większe pagóry, które wkrótce zmieniły się w całkiem
wysokie szczyciki, a na horyzoncie majaczyły następne. Zaczynał się
masyw Rocky Mountains, wjeżdżaliśmy w granice Nowego Meksyku i Colorado.
Stwierdziliśmy, że fajnie będzie zanocować na jakimś kempingu z dala od
głównej drogi, więc skręciliśmy w taka jedną w poszukiwaniu noclegu.
Pech chciał, że chyba wszyscy wpadli na podobny pomysł (był letni
weekend) i po odwiedzeniu kilku kempingów (zatłoczonych po brzegi),
przejechaniu 50 mil, uznaliśmy, że mamy dość i z bólem serca
przespaliśmy noc w motelu przy autostradzie.
Kolejny dzień obejmował drogę przez Colorado i Wyoming. Autostrada nr 25
w Colorado ma bardzo ciekawe położenie, a mianowicie wiedzie z
południa na północ i jest jakby naturalna granicą pomiędzy wysokimi
łańcuchami górskimi Rocky Mountains na zachodzie i płaskim terenem
rozciągającym się na wschód, w formie trawiastej prerii. Autostrada
przeprawia się przez samo serce największego miasta w Colorado, czyli
Denver.
Wbrew pozorom Denver, wprawdzie z pozycji pędzącego samochodu, zrobiło
na nas bardzo dobre wrażenie. Miasto bardzo rozległe, choć tylko ok. 600
000 mieszkańców, czyli taki Wrocław (cały stan liczy 4,5 mln), ale
sprawiało wrażenie miasta bardzo zadbanego, wręcz bym powiedziała, że to
miasto ludzi bogatych. Wszystkie domy nowe, albo odrestaurowane, zielone
trawniczki, fantazyjne mostki nad autostradą dla pieszych i dużo
szklanych biurowców, choć nie były to żadne drapacze chmur, ale jak na
mój gust, ładnie się komponowały w całym krajobrazie. Zwłaszcza podobało
mi się, jak w takim szklanym budynku odbijały się góry i chmury.
Wkrótce przekroczyliśmy granicę Colorado i Wyoming, no i tu nam się
zachciało bardzo śmiać, a mianowicie, całe to Wyoming to wielkie,
płaskie pastwisko z żółtą trawą o tej porze roku. Nam się do tej pory
wydawało, że Texas to taka duża wiocha, ale Wyoming tooo dooopiero
wiocha pełną gębą z trawą aż po horyzont. Wszystkie większe miasta w tym
stanie są wielkości takiej Świdnicy czy Dzierżoniowa, wiec teraz można
sobie wyobrazić, jakie to wielkie metropolie mijaliśmy po drodze. Cały
stan to raptem 500 000 ludzi i jest na ostatnim miejscu w rankingu
stanów pod kątem liczby ludności.
Drugi nocleg wypadł nam na kempingu, ale również przy autostradzie,
niemniej zdecydowaliśmy się na niego, bo obok był park stanowy piesków
preriowych (Greycliff Prairie Dog Town State Park). A pieski były
niesamowite, szkoda tylko, że bardzo płochliwe i nie chciały pozować do
aparatu, tylko wiały do swoich dziur. Przeczytaliśmy na tablicy, że
pieski żyją w czymś takim, co można określić mianem komuny rodzinnej (coterie).
Taka komuna składa się najczęściej z 2 samców oraz od 2 do 4 samic, no i
potomstwa. Młode rodzą się wczesną wiosną, ale na powierzchnię wychodzą
około połowy maja. Liczba rodzących się piesków jest od 2 do 10, ale
średnio rodzi się około 5. Kopią sobie norę, która sięga w głąb ziemi
nawet do 5m. Na samym dole jest pokój lub dwa, gdzie mieszkają, przy
czym jeden jest usytuowany wyżej i traktowany jako "pokój suchy", w
przypadku zalania. Tu też jest trzymane jedzenie. Powyżej znajduje się
osobny pokój, w którym mieści się toaleta. Trzecie pomieszczenie zaś
znajdujące się najbliżej wyjścia, jest to coś w rodzaju pomieszczenia
obserwacyjnego i dodatkowo punktu do mijania się w korytarzu. Byliśmy
zaskoczeni takim systemem organizacji życia.
Najczęściej samce siedziały w pozycji słupka w pobliżu nory bacznie
obserwując okolicę, pozostałe zaś zbierały nasiona lub biegały po
okolicy. Pieski preriowe są wegetarianami i należą do grupy wiewiórek
ziemnych. Żywią się głównie nasionami, korzonkami i bulwami roślin. Nie
szczekały jak typowe pieski, ale cały czas wydawały gwizdy ostrzegawcze,
oczywiście przed nami. Wiele piesków siedziało, a w zasadzie stało na
tylnych łapkach i obejmowało się w parach, zupełnie jak ludzie i
przytulało do siebie. Strasznie sympatycznie to wyglądało.
Trzeciego dnia nic specjalnego się nie działo, dotarliśmy do Montany,
ostatni odcinek drogi nie wypadł przyjemnie, bo akurat rząd sfinansował
budowę drogi przez terytorium Rezerwatu
Czarnych Stóp (BlackFeet Indian Reservation)
aż do południowej granicy Glaciera, wiec czas ten upłynął nam w
kurzu i przy pozamykanych szczelnie oknach. Wieczorem przekroczyliśmy
granicę parku narodowego. Okazało się, że tak spieszyliśmy się na
wakacje, że zaoszczędziliśmy 1 dzień drogi, ale dzień ten niezwykle się
przydał, bo formalności w parku są długie i męczące i niestety nie da
się ich pominąć.
Parki Narodowe w USA funkcjonują na zupełnie innych zasadach niż w
Polsce, a nawet w Europie. Można by powiedzieć, że obrzeża parku z cała
infrastrukturą dróg, kempingów i ich zaopatrzeniem są zorganizowane dla
turystyki masowej. Natomiast zwiedzanie obszarów, do których dotarcie
piesze stanowi więcej niż jeden dzień drogi jest mocno ograniczane.
Jednym słowem tam, gdzie można dojechać jest mnóstwo ludzi, którzy
mieszkają na kempingach i chodzą na jednodniowe wycieczki. Ci, którzy
chcą czegoś więcej, czyli zabrać plecak i pójść na wędrówkę, muszą udać
się do specjalnego biura pod nazwą Backcountry Office i uzyskać
zezwolenie (permit - 4USD/os/noc) na noclegi na konkretnych kempingach w
górach. W całym Glacierze są 3 takie biura w różnych jego częściach.
Wszystko jest zorganizowane komputerowo. A odbywa się to w ten sposób,
że o 7.00 rano wpada do biura tłum chętnych i kto pierwszy ten lepszy, o
ile nie ma się wcześniejszej rezerwacji.
I
tu zaczął się nasz problem, ponieważ kempingów w górach nie jest
specjalnie za dużo i na takim jednym kempingu jest średnio 3-5 miejsc na
namioty. Oznacza to, że wystarczy paru łojantów i trudno jest wytyczyć
trasę, bo wszystko zajęte i nie ma gdzie spać. A w parkach główna zasada
mówi, że można łazić, gdzie się chce, ale spać wolno tylko tam, gdzie
masz wyznaczone. A my chcieliśmy pójść na wędrówkę z 7-mioma noclegami.
Spędziliśmy w biurze ponad 2 godziny, bo ranger
drukował nam kartkę z wolnymi noclegami, my wytyczaliśmy trasę,
po czym okazywało się, że jakiś kemping jest już zajęty i zaczynaliśmy
zabawę od nowa z nowym wydrukiem tego, co zostało. W końcu jeden gość
widząc, że z uporem chcemy jednak mieć te 7 noclegów pomógł nam wytyczyć
trasę. Wyglądała fajnie, ale miała jedną wadę, a mianowicie odległości,
podejścia i zejścia, które przypadały na każdy dzień wędrówki, były
mordercze.
Przeszliśmy też szkolenie antyniedźwiedziowe, tzn. puszczono nam wideo z
15-minutowym filmikiem, jak się zachowywać, gdy miś stanie ci na drodze.
My kupiliśmy sobie przed wyjazdem spray na misia (i osobno na komary)
poprzez stronę
http://www.counterassault.com/ w
cenie 45 USD, ale w tej samej cenie jest do kupienia na miejscu w
parku. Wygląda to jak ciut większy dezodorant, ale ma zasięg ok. 8
metrów. W środku zawiera gaz pieprzowy i jak się później dowiedzieliśmy
jest praktycznie w 100% skuteczny. Film mówił głównie o tym, aby
pilnować kwestii jedzenia i innych środków chemicznych (zapachowych),
czyli nie trzymać ich w namiocie (bo to żadna przeszkoda dla misia),
wieszać z dala na drzewie (zabrać ze sobą kawał sznura lub liny), jeść
również z dala od namiotu, w specjalnie do tego przygotowanych miejscach
na kempingach (food area). W lesie w odróżnieniu od tego, czego
przestrzegaliśmy w Polsce, czy Europie tu należy się zachowywać głośno,
ale jak było zaznaczone należy wydawać "ludzkie dźwięki", najlepiej
klaskać, gadać głośno i pokrzykiwać od czasu do czasu, aby miś wiedział,
że człowiek się zbliża. Film wyjaśniał, że miśki głównie atakują, gdy
czują się zaskoczone i przez to zagrożone. A! zapomniałabym napisać, że
Glacier National Park to park, gdzie głównie występują niedźwiedzie
grizzli i w mniejszym stopniu niedźwiedzie czarne. Rozpoznaje się ich
łatwo, gdyż grizzli mają futro bardziej brązowe, są znacznie większe,
ale najbardziej charakterystycznym punktem jest garb na karku.
Niedzwiedzie czarne są czarne (bez garba), dużo mniejsze i też mniej
agresywne.
W
przypadku spotkania misia nie należy uciekać, tylko starać się wolno
wycofać. Jeśli będzie wykazywał zainteresowanie i się zbliżał to należy
mu rzucić jakąś kolorową rzecz np. czapkę i dalej się wycofywać.
W razie bezpośredniego ataku należy położyć się na brzuchu mając
plecak na sobie w ramach ochrony i założyć ręce na kark (aby go nam nie
przetrącił). Jeśli miś próbuje odwrócić człowieka leżącego w takiej
pozycji, to nie należy stawiać oporu, tylko przetoczyć się i znów
ustawić w tej samej pozycji. Ostatnie przesłanie filmu zupełnie do mnie
nie trafiło, a mianowicie, że jeśli miś chce zaatakować (dotyczy to
tylko niedźwiedzia czarnego), ale nie jest to gwałtowny szybki atak, to
należy z nim walczyć, krzyczeć podnosić ręce, rzucać kamienie, uderzać
gałęzią o drzewa, wprawdzie miałam jeszcze wyhodowane długie paznokcie,
ale sami wiecie....
Ponieważ start na szlak był wyznaczony
na następny dzień, resztę dnia przeznaczyliśmy na pozałatwianie innych
formalnych spraw, zwłaszcza, że w części był to też wyjazd służbowy po
próbki torfu; odwiedziliśmy jedno z pobliskich torfowisk,
zakwaterowaliśmy się na kempingu o szumnej nazwie Rising Sun (Wschodzące
Słońce) w pobliżu jeziora i przepakowaliśmy nasze rzeczy, aby
wystartować o świcie. Aby dostać się na kemping przejechaliśmy (raptem
30 mil) przez przepiękną przełęcz Logan
Pass położoną na 2500m npm (7500ft) z
imponującymi widokami i całą masą świstaków. Poczuliśmy tam, że jesteśmy
w górach i to wysoko, ale faktem pozostaje, że tam gdzie droga, tam i
tłum ludzi.
Rano przy pochmurnym niebie porzuciliśmy nasz samochód na parkingu pod
granicą kanadyjską (po przejechaniu kolejnych 30 mil) i raźnym krokiem
ruszyliśmy przed siebie. Oczywiście na samym początku szlaku powitała
nas tablica informująca, że wchodzimy na teren zamieszkiwany przez
grizzli, z informacją, że nie ma gwarancji bezpieczeństwa przebywania w
tym terenie. Odcinek dalej natrafiliśmy na grupę wolontariuszy, która z
wielkimi kilofami odgarniała małe kamyczki ze ścieżki. Nieźle nas to
ubawiło, bo z jednej strony park stawiał na zachowanie jak najbardziej
dzikiego terenu np. nie gaszono pożarów, wychodząc z założenia, że tak
było zawsze i co się ma spalić to niech się spali, a z drugiej strony
rozgarniano kamyczki na ścieżce, aby turyści się nie potykali. W dalszej
drodze przekonaliśmy się, że usypywano też nasypy, jak było małe błocko,
jak większe trzeba było przebrodzić lub ścinano nisko rosnące krzaki,
ale jak były większe krzaczory to oczywiście były nietknięte.
Niebo nad nami trochę się rozświetliło, więc maszerowaliśmy do przodu.
Na pierwszy dzień (ten z najcięższym plecakiem) przypadło nam 25km,
można by powiedzieć, że mniej więcej po płaskim (o ile w wysokich górach
to możliwe). Wyminęła nas karawana objuczonych koni z zaopatrzeniem do
stacji rangersów, która była w połowie naszego dzisiejszego szlaku.
Spotkaliśmy też nadchodzących z przeciwka jakiś 8-miu szczęśliwców z
plecakami, którym wcześniej udało się dostać permit (zezwolenie) na
noclegi.
W
południe obiadek nad prawdziwie płynącym strumykiem (a nie przy kupie
żwiru w pustym korycie jak w Texasie). Parliśmy do przodu widząc
otaczające nas przepiękne widoki i przełęcz Kamiennego Indianina (Stoney
Indian) w oddali. Minęliśmy jedno duże jezioro (Cosley Lake), po czym
prawie drugie (Glenns Lake). W tym momencie pogoda się nam kompletnie
posypała, zaczęło grzmieć, a potem lać. Do tego ścieżka przeszła w wąską
ścieżynę między malinami sięgającymi mi do wysokości brody. Dowlekliśmy
się na kemping mokrzy i z deka wykończeni tym "króciutkim" odcinkiem. Na
szczęście przestało padać, za to zrobiło się paskudnie zimno, w
podskokach rozbiliśmy namiot i poszliśmy gotować, do tego specjalnie
wyznaczonego miejsca pod nazwą food area. Na kempingu były jeszcze 3
miejsca do obozowania. Wkrótce stamtąd wynurzyli się inni kamperzy,
którzy zwietrzyli zapachy i food area się zaludniła. Oczywiście, jak to
zwykle bywa, wszyscy zaczęli gadać w stylu, a skąd jesteście, a dokąd
idziecie, a czym się zajmujecie itd itp. Po godzinie wszyscy wiedzieli
wszystko o wszystkich. My w tym stadku byliśmy najbardziej egzotycznymi
obiektami dociekań i po raz kolejny przekonaliśmy się, że Amerykanie to
bardzo ciekawscy ludzie. Miejsce przygotowywania jedzenia okazało się
wiec bardzo pożyteczne socjalnie – wszyscy zmuszenie byli się spotkać
przy jedzeniu, a nie jak to zwykle pałaszowali w zaciszu swoich
namiotów.
W
drugim dniu mieliśmy do pokonania trasę ok. 17km, w tym 800m podejścia
na przełęcz Kamiennego Indianina i 1000m zejścia do doliny Waterton.
Wypogodziło się zupełnie i taką pogodę mieliśmy już przez całe 3
tygodnie. O widokach trudno opowiedzieć, były naprawdę extra, niemniej
zmęczyliśmy się trochę, zanim dotarliśmy do kolejnego kempingu. Po
drodze znów widzieliśmy może z 8 osób, w tym 5 panów ze sprejami na
misie, niektórzy mieli je przypięte tuż pod brodą (nie wiadomo po co?).
Jak widać na szlaku tłumu nie było, system permitowy (zezwoleń)
skutecznie temu przeciwdziałał. W ciągu dnia nie spotykaliśmy zwykle
więcej jak 5-8 osób. Nasz drugi nocleg był nad jeziorem i tu czekała nas
niespodzianka, po jeziorze włóczyły się dwa łosie (moose), które
najczęściej trzymały pyski w wodzie. Ciekawe, co tam zajadały? Nie
wkładaliśmy jednak głów do
wody, aby sprawdzić. Natrafiłam też na jakiegoś dziwnego kuraka z
czerwonymi oczami, którego udało się uwiecznić na zdjęciu. Food area
była okupowana, gdy do niej dotarliśmy przez niezły tłumek. Tu
poznaliśmy dwóch braciszków z Michigan i New Jersey, jeden był
doktorantem na fizyce (Steve), a drugi studentem na prawie (Johnatan).
Poznaliśmy też panią ekolog, której specjalnością były prerie. Było też
trzech kolesi, którzy złapali jednego, małego pstrąga, usmażyli i zjedli
na spółkę. Powtórzyła się sytuacja, jak z poprzedniego kempingu, czyli
gra w pytania i odpowiedzi i znów wszyscy wszystko wiedzieli.
Kolejny dzień nie miał szczególnie długiej trasy, ale za to trzeba było
się na podejściu przedzierać przez chaszcze z malinami. Jak dotarliśmy
na kemping (Fifty Mountains) byliśmy podrapani, oraz usmażeni,
szczególnie na karku. W slangu ludzie z innych stanów tych z Texasu
nazywają red neck, czyli czerwony (lub byczy) kark. Śmialiśmy się więc,
że teraz to jesteśmy prawdziwe texaskie red necki. Poza tym
przechodziliśmy przez rejon w opinii rangersów
szczególnie obfitujący w niedźwiedzie (choć nie widzieliśmy na
szczęście lub nieszczęście żadnego), toteż wymagało to dodatkowo
częstego używania strun głosowych. Grzesiowe wrzaski w stylu tralalala,
okazały się bardzo skuteczne.
Na
kempingu spotkaliśmy już dobrze znaną ekipę, czyli panią ekolog i
braciszków (pozostali kolesie odbili w
innym kierunku). Za to doszło dwóch nowych hasiorów w białych koszulach,
którzy rano mieli forsować przełęcz bez szlaku i wyskoczyć poniżej
Kamiennego Indianina. W ramach odciążenia nie nosili ze sobą namiotu
tylko sam tropik. Dotarło też do nas sympatyczne małżeństwo
Australijczyków, którzy co roku przylatują do Stanów i łoją kolejne
parki narodowe, tak w naszym stylu – plecak z namiotem i przed siebie.
Noc okazała się koszmarna, przypętały się jelenie, które całą noc
hałasowały (udając niedźwiedzie) wokół namiotu w poszukiwaniu czegoś, co
zawiera sól. Obśliniły cały, metalowy kontener, w którym wszyscy
trzymali jedzenie (antyniedźwiedziowa puszka). W Backcountry Office
ostrzegano nas, aby nie trzymać na zewnątrz żadnych używanych ciuchów
(przepocone zawierają sól), bo jelenie po prostu je zjedzą.
Rano jak zwykle pośpieszne śniadanko i każdy w swoją stronę. W tym dniu
mieliśmy do pokonania długi trawers na odcinku 19 km tzw. Highline Trail
aż do Granite Peak Campground. Droga okazała się bardzo malownicza,
choćby z tego względu, że była wysoko (2100-2500 m npm). Koło nas ciągle
biegały świstaki, cheapmonki i wiewiórki. Po prawej stronie w dali
widzieliśmy spalone stoki Flattop Mountains, a my mijaliśmy kotły w
głęboko wciętych dolinkach, strumienie, a raz nam się trafił nawet
maluśki lodowczyk, pod którym można się było schłodzić w cieniu.
Grzegorz w ramach swojej pasji zawodowej, obfotografował jedną ze ścian,
w której była jakaś nietypowa warstwa bazaltu. Oczywiście para starszych
Amerykanów, którzy dotarli aż tu ze schroniska znajdującego się obok
naszego następnego kempingu, nie przegapiła okazji, aby go dokładnie
przeegzaminować, co jest kolejnym potwierdzeniem mojej teorii o
wyjątkowej "ciekawości" Amerykanów.
Do
Granite Peak Campground doczłapaliśmy się późnym popołudniem, tam
naszych dwóch braciszków miało już rozbity namiot. Wyprzedzili nas w
połowie drogi, ale nie ma się, co dziwić, to był ich ostatni nocleg,
więc zasuwali z prawie pustymi plecakami. Jak zwykle rozpoczęliśmy
"wielkie żarcie" wraz z innymi na food aera. Mieliśmy też nowe
towarzystwo. Był między innymi ojciec z córka, którzy byli pierwszy raz
w górach na takim trekkingu i szli na 3 dniową wycieczkę w kierunku, z
którego my przyszliśmy. Byli zupełnie "zieloni", wypytywali nas, jakie
jedzenie należy zabierać w góry. Nie mieli też spray'u na misia,
liczyli, że jakoś przeżyją. Przyszło też 3 starszych panów i jedna pani,
oni też ruszali na szlak, z którego przyszliśmy. Nazwaliśmy ich między
sobą "woreczkowcy", bo każdą najmniejszą rzecz mieli zapakowaną w
odrębny woreczek strunowy, a grupy woreczków w kolejne worki strunowe.
Nie mogliśmy się nadziwić, po co im tyle tych worków, bez problemu można
było ograniczyć ich ilość.
Już prawie udawaliśmy się do namiotu, gdy Steve przyszedł od nas
pożyczyć spray na misia, bo rano o 4.00 startował zdobyć pobliski
ośmiotysięcznostopowy szczyt Swiftcurrent Peak (8436ft lub 2575 m npm) i
sfotografować wschód słońca. Po ciemku bez spray'u, w gęstych
krzaczorach trochę miał "pietra" przed misiami. Po chwili dyskusji
Grzegorz zdecydował się wziąć udział w tym nocnym przedsięwzięciu.
Wiadomo, we dwóch raźniej. Zresztą Grzegorz już wcześniej miał ochotę na
jakiś "peak", ale nasza trasa wyznaczona przez rengersów "od świtu do
zmierzchu" nie pozwalała dotąd na żadne odstępstwa od marszruty. Nie
mówiąc o tym, że mieliśmy tylko "jeden" spray i ktoś musiałby zostać bez
tego specyfiku.
Wyruszyli po ciemku. No i wreszcie człowiek miał cały namiot dla siebie
i można się było wyciągnąć i jeszcze podrzemać do świtu. Długo się nie
dało, bo "woreczkowcy" rozpierani przez energię narobili rumoru od rana
pakowaniem swoich woreczków i innych mniej lub bardziej zbędnych i
niezbędnych rzeczy. Rzuciłam się również do pakowania naszych bambetli,
aby zdążyć przed powrotem Grzegorza. Potem tylko śniadanie, drobne
upakowanie pozostałych rzeczy i będzie można zastartować w drogę do Many
Glacier. Niestety kolejny nocleg wypadał nam na regularnym kempingu z
samochodami, przyczepami, dziećmi, psami i co tam jeszcze tylko ludzie
potrafią przyciągnąć ze sobą do parku.
Chłopcy wrócili zmarznięci, ale zadowoleni z siebie samych. Tak to chyba
jest z tymi facetami, że aby byli szczęśliwi muszą posuwać się od punktu
A do punktu B (teoria z książki "Wojny plemników"), a im więcej punktów
i wyżej położonych, tym większe zadowolenie.
Za
dużo nie widzieli, bo było ciemno, trochę za wcześnie wyszli. Droga
zajęła im jakieś 1,5 godziny na górę (ok. 900m podejścia). Na szczycie
Swiftcurrent Peak znajduje się chata. Nie wiadomo na pewno do czego
służy, albo jako obserwatorium albo jako stacja meteorologiczna. Ktoś
tam spał, bo widzieli włączony piecyk. Zrobili kilka ładnych zdjęć
wschodu słońca i przelewających się mgieł przez szczyty. Po powrocie na
kemping była wymiana adresów email i męskie uściski dłoni. Bracia
kończyli swoją trasę w Many Glacier i wracali do domu.
My
ruszyliśmy z ociąganiem, kemping był ładnie położony na grani, ale
musieliśmy się spieszyć, bo rengersi ostrzegali nas, aby być wcześnie na
kempingu w Many Glacier, gdyż jest on tłumnie oblegany i może być
problem z miejscem, a na ten kemping wyjątkowo nie mieliśmy rezerwacji.
Tym razem prawie nie mieliśmy podejścia, za to długie prawie 1000
metrowe zejście, stromymi zakosami w dół. Po drodze natknęliśmy się na
kozły górskie (mountain goat), które obfotografowaliśmy, choć trzeba
było być ostrożnym, gdyż jak się zbliżaliśmy z aparatem to ustawiały się
przodem pochylając łeb ze swoimi mocno zakręconymi i silnymi rogami.
Oprócz tego miałam chyba "dzień dobroci dla zwierząt" i hojnie odgryzłam
kawałek swojego cennego PowerBara i oddałam cheapmonkowi. Niestety nie
docenił mojego gestu i zamiast zjeść, to wziął i zakopał sobie na
później. Ten zapas raczej nie przetrwa, to nie nasionka. Tak więc nie
dość, że pogwałciłam prawo parkowe (nie karmić zwierząt!), to jeszcze na
nic. A tak a pro po chowania żywności przez wiewiórki, to wyczytaliśmy,
że mimo, iż mają sklerozę i nie pamiętają, gdzie co zakopały, to węch
pozwala im odnaleźć 90% ukrytego jedzenia.
Zejście było długie i nużące, zwłaszcza dla moich kolan, ale widoki na
dolinę Swiftcurrent (tłum. Bystrze) i usytuowane w niej szmaragdowe
jeziorka wszystko rekompensowały. Oczywiście im bliżej Many Glacier tym
więcej ludzi. Nie pamiętam czy to, gdzieś przeczytaliśmy, czy nam ktoś
powiedział, ale Glacier NP średnio rocznie odwiedza ok. 2mln ludzi, z
czego mniej niż 1% zapuszcza się dalej niż jedna mila w głąb parku.
Wkrótce poczuliśmy, że jesteśmy niedaleko kempingu.
Miejsca na kempingu na szczęście były jeszcze wolne. Jak już się
urządziliśmy na naszym miejscu, to ruszyliśmy w stronę sklepu, aby
odnowić nasze zapasy tłuszczu pod skórą. Za bajońskie kwoty
zaopatrzyliśmy się w dwa mleczne shake'i o smaku truskawkowym, napój z
solami mineralnymi oraz paczkę ciastek. Stwierdziliśmy, że szkoda to
taszczyć na kemping, wiec usadowiliśmy się na ławce przed sklepem i
zaczęliśmy konsumpcję. Nagle wśród przechodzących turystów poniósł się
dziwny pomruk. Ktoś za pomocą lornetki dostrzegł wysoko pomiędzy skałami
misie (podobno niedźwiedzica z małymi). Wkrótce koło nas kłębił się tłum
gapiów. I tu spotkaliśmy naszą panią ekolog od prerii, też z lornetką.
Pożyczyła nam nawet, ale wg mnie było widać jakieś dwie plamy, raczej
bym nie dała głowy, że to naprawdę miśki. Pani ekolog powiedziała nam,
że z noclegu na Fifty Mountains zawróciła jakby po śladach aż do jeziora
Waterton, gdzie miała samochód i objechała park dookoła, aby dostać się
do Many Glacier. Wspomniała też, że dwóm hasiorom w białych koszulkach
nie udało się przejść przez tą nie znakowaną przełęcz i grzecznie
obeszli ją dookoła, tak jak my tylko w przeciwnym kierunku.
Wspaniałomyślnie dała nam też żetony pod prysznic (czyżbyśmy wydzielali
jakiś dziwny zapach?) i poinstruowała, gdzie się znajdują prysznice.
Kąpiel to było to, czego nam brakowało po tygodniu łojenia. Ona na drugi
dzień wracała już do domu.
Czyści i wypucowani ruszyliśmy następnego dnia z nową porcją energii w
stronę Poia Lake, gdzie mieliśmy następny nocleg. Nasza ścieżka o nazwie
Redgap Trail wiodła przez krótki odcinek wzdłuż drogi asfaltowej. Ledwo
wkroczyliśmy na szlak z krzaków wybiegł pędem facet w sandałkach i z
kamerą w ręku pytając nas, czy nie widzieliśmy misia grizzli. On jechał
samochodem, gdy miś przebiegł drogę, więc dał po hamulcach, złapał
kamerę i pobiegł za nim. Popatrzeliśmy na siebie i chyba nasunęła nam
się ta sama konkluzja, że tacy goście stanowią ten procent, który jest
atakowany i nadgryzany przez misie. Ale ten gość miał wyraźnie fuksa,
miś pognał w krzaczory i ani się obejrzał.
Za
jakieś 2 mile znów niespodzianka. Z przeciwka nadeszli dwaj hasiorzy w
białych koszulkach. Najwyraźniej byli z tych minimalistów, którzy
uważają, że zapasowe ubranie do zmiany jest zbędne. Poznali nas
oczywiście i uprzejmie poinformowali, że Poia Lake to fajne miejsce,
gdzie brodzą łosie, no i można popływać i się wykąpać, jest nawet plaża.
Ścieżka do Poia Lake prowadziła w gęstym lesie, nie robiliśmy nawet
zdjęć, bo nic specjalnie nie było widać. Grzegorz cały czas antymisiowo
tralalował. W czasie przerwy obiadowej minęło nas dwóch nowych gości, od
razu było wiadomo, że spotkamy się na kempingu. Zobaczyliśmy ich potem
opalających się na plaży jeziora, gdy idąc za radą hasiorów poszliśmy
się wykąpać i zrobić nielegalnie pranie. Nad wodą w oddali pasły się dwa
łosie (moose), które jak zwykle żerowały z głową pod wodą. Grzegorz
trochę przeliczył się z kąpielą. Woda jak na jezioro górskie była
ciepława, ale kąpiel tylko dla morsów. Niemniej fajnie było pobrodzić w
wodzie, nóżki się wreszcie domyły i odmoczyły.
Po
zmroku dotarły jeszcze dwie osoby. Rano okazały się, że są z Wielkiej
Brytanii z Londynu i spędzają tu wakacje. Ekwipunek mieli za to jak
turyści z przyczep kampingowych, a mianowicie jajka w pudełku, mleko w
kartonie itp. Wszyscy szliśmy w tym samym kierunku czyli podejście na
Redgap Pass (przełęcz 7500ft lub 2500m npm) i zejście na kemping przy
Elizabeth Lake. Wystartowaliśmy pierwsi, pozostali ledwo zaczęli się
pakować. Ranne wyjście było strzałem w dziesiątkę, bo przypłynęło trochę
chmurek i na podejściu powyżej lasu nie przypaliło nas i było w miarę
chłodno. Potem pogoda wróciła do normy, czyli wielki błękit dookoła.
Jezioro okazało się przepiękne, takie Morskie Oko wśród wysokich
szczytów. Cichaczem się wykąpaliśmy i dołączyliśmy do całej ekipy,
pożywiającej się na food area. Z nowości była rodzina: on, ona i ich
"obszarpany" (w znaczeniu modnie i na czasie ubrany), na oko
piętnastoletni syn. Poza tym było dwóch chłopaków i dwie dziewczyny,
którzy przytaszczyli kilofy, a w ogóle to mieli kupę różnego sprzętu.
Jak się okazało stanowili oni grupę, która pracuje na rzecz parku i
zajmuje się zbieraniem nasion i sadzeniem ich w rejonach kempingów, w
miejscach, które ludzie jakoby zdewastowali samym pobytem w tym miejscu.
Na mój gust to taki sam absurd, jak to czyszczenie ścieżek z kamieni,
ale cóż...
Oczywiście byli świetnie zaopatrzeni, bo jedzenie im przewieziono konno,
a nie musieli je tu przytachać. Pichcili gulasze z prawdziwym mięsem i
warzywami, a nie jak reszta z puszki lub liofilizaty. Jedna z dziewczyn,
powiedziała do Grzegorza, że jest bardzo skinny (wychudzony) i ze
współczuciem podała mu piętkę chleba z wielkimi kawałkami czosnku.
Chlebek był w typie polskim, naprawdę smaczny. Grzegorz spałaszował go
razem z czosnkiem, czym mnie zdziwił, bo nigdy nie lubił i nie jadał
czosnku. Chyba rzeczywiście był skinny. Wszyscy, jak zwykle się
rozgadali i rozeszliśmy się do namiotów dopiero po zmroku. Wszystkich
zatrzymała dodatkowo latająca koło food area sowa, która cwanie czekała,
abyśmy się wreszcie wynieśli, bo wtedy przychodziły myszy po zostawione
okruszki. Niestety było zbyt ciemno na zdjęcia.
Ostatni dzień naszego trekkingu, to było tylko 16 km do przełojenia. Od
połowy drogi, czyli od chaty rengersów już tym samym szlakiem wiodącym
wprost na parking przy granicy z Kanadą. Przy chacie rengersów znów
spotkaliśmy starych znajomych, ale tym razem "woreczkowców", którzy szli
w stronę Elizabeth Lake na jednodniową wycieczkę, a spali na kempingu
koło stacji rengersów.
Ledwo ruszyliśmy dalej minęła nas wielka karawana objuczonych koni, z
których jeden był jakiś zdziwaczały, bo się płoszył, jak się do niego
nie gadało. Dobre, nie? To świetny pomysł, zabrać na kilkugodzinny szlak
konia, do którego trzeba gadać.
Za
wielką karawaną ujrzeliśmy nie mniej mniejszą karawanę staruszek i
staruszków, którzy dziarskim krokiem wędrowali na kemping przy którymś z
jezior. Przypomniały nam się tu opowieści naszego kolegi Przemka z
Maroka, który wspominał jak spotkali Holendrów (chyba to byli
Holendrzy?) z przewodnikiem. Za nimi szły muły z żarciem, kilku
poganiaczy, kucharz, pomocnik kucharza i jakaś jeszcze obsługa. Do tego
nikt z Holendrów nie wiedział ani gdzie są ani skąd ani dokąd idą. No bo
po co jak się ma przewodnika. Jednym słowem trekking wysokogórski w
zachodnim stylu.
Wszystkie staruszki patrzyły na nas z zaciekawieniem słysząc obcy język,
a ostatnia nie wytrzymała i musiała nas zaczepić i o wszystko wypytać.
Pewnie doniosła pozostałym.
Na
ostatnim podejściu spotkaliśmy jeszcze jedną ciekawą babcię, która po
raz pierwszy chyba wybrała się z rodziną w góry i była ciężko
wystraszona perspektywą spotkania się z niedźwiedziem. Kilkakrotnie nas
pytała, czy na pewno żadnego misia nie ma na szlaku do Elizabeth Lake.
Potwierdziliśmy, że nie ma, choć już nie wspominaliśmy, że to względna
rzecz, bo mógł już jakiś zacząć żerować na ścieżce, którą minęliśmy 5
godzin wcześniej.
Dotarliśmy na parking tuż po południu. Miejsce to stanowiło koniec
wersji urlopowej naszego wyjazdu. Od teraz zaczynaliśmy wersję służbową.
Szybko pokonaliśmy te 30 mil do znanego nam już kempingu Rising Sun. Po
drodze udało nam się jeszcze załatwić darmowy permit na nocleg, który
miał nam wypaść na Flattop Mauntians, gdzie Grzegorz wyznaczył sobie
miejsce odwiercenia jakiejś dziury w torfie. W podskokach pobiegliśmy
pod prysznic za darowane nam żetony od pani ekolog. Potem jeszcze
załapaliśmy się na prelekcję organizowaną na kempingu przez rengersów o
rybach, rzekach, lodowcach i innych zbiornikach wodnych, znajdujących
się w parku. Gość tu powiedział ciekawostkę, że w związku z ocieplającym
się klimatem szacują, że do roku 2030 w Glacierze nie będzie już żadnego
lodowca. Potem przeczytałam, że pomimo tego park nie zamierza zmienić
nazwy.
Następny dzień okazał się trekkingo-harówką. Mieliśmy 800m podejścia na
Flattop z całą masą żelastwa na placach. Wlekliśmy się strasznie.
Dookoła nas wszędzie sterczały kikuty spalonych drzew. Rejon ten miał
szczególnego pecha. Pożary wybuchały tu kilkakrotnie w ostatnim czasie,
oprócz niskich krzaków nic jeszcze nie zdołało się odrodzić, ale miało
to jakiś taki ponury urok.
A!, na parkingu spotkaliśmy jednego starszego pana, który wraz ze
spay'em na misie i wędką udawał się na połów do jakiegoś jeziorka. Pan
był emerytowanym inżynierem, a teraz wraz z grupą swoich przyjaciół łoi
w Glacierze z liną i czekanem różne granie. Nie omieszkał nas też
przepytać widząc srebrne rury.
W
połowie drogi mieliśmy inne ciekawe spotkanie, a mianowicie z przeciwka
nadeszło dwóch panów w zielonych mundurkach. Jeden był rengersem, a
drugi z border patrol (straż graniczna). Pierwszy pan widząc metalowe
rury wypytał nas o wszystkie permity, a drugi ku naszemu zdziwieniu
kazał nam wyciągnąć paszporty i pokazać wizy. Na pożegnanie zaś
poinformowali nas, że jakieś półgodziny w górę żeruje sobie niedźwiedź
czarny. Tralalowanie znów okazało się skuteczne i miś się zmył. To
znaczy nie widzieliśmy go w ogóle.
Tuż przy samym kempingu dogonił nas jeden Kolumbijczyk oraz para jego
znajomych. Od razu nas zapytali, czy to my jesteśmy ci z Polski, którzy
tu przyjechali wiercić. Pan inżynier zdążył im już donieść o nas
wszystko. Kolumbijczyk i ten drugi chłopak okazali się doktorantami na
geologii na Uniwersytecie w Bozeman (Montana). Ich też dopadł pan z
border patrol. Kolumbijczyk miał szczęście, bo genialnie nie zabrał
żadnych dokumentów i pan z border patrol na wiarę spisał informacje
ustne, które on mu podał, a potwierdzili idący z nim znajomi. Na granicy
z Meksykiem taki numer by już nie przeszedł. Widocznie nie ma za dużo
uciekinierów do Kanady, ale co się dziwić, wszędzie grizzli, komary, no
i zimno.
Siedząc przy posiłku na food area ostrzegliśmy ich, aby nie trzymali
żadnych używanych rzeczy na zewnątrz, bo dookoła włóczyły się jelenie.
Chwilę później poszłam po coś do namiotu. Patrzę a koło ich namiotu stoi
już stadko i coś wcina. Podniosłam alarm i cała trójka rzuciła się
biegiem na ratunek. Jelenie były już na etapie całościowego obśliniania
koszulek i spodenek. Stado zaczęło uciekać. Niestety jeden jelenie
postanowił dokończyć posiłek składający się ze spodenek i zaczął umykać
z nimi. Na szczęście po krótkim pościgu udało się je odzyskać. Potem
wiedziałam jak z obrzydzeniem płuczą swoje rzeczy w strumyku.
Rano koło strumienia wywierciliśmy swoją dziurę w bagnie i pobraliśmy
próbki. Pozostałe towarzystwo pożegnało się z nami i pomaszerowało do
góry, a my z powrotem w dół, ale z dodatkowymi kilogramami błota w
plecaku.
Niestety na tym nie był koniec. Plan obejmował pobranie dwóch profili
torfowych w różnych miejscach zarówno w Glacierze, jak i w Yellowstone.
A więc wczesnym rankiem pobudka, dojazd na miejsce startu, ciężkie wory
na plecki i truchcikiem pod górę do nowego bagienka o malowniczej nazwie
Fish Lake (Rybie jezioro). Po drodze standardowe pytania od innych
turystów oraz co to takiego pomarańczowego wystaje mi z plecaka (próbnik
do torfu-odp.). Tym razem to ja byłam obiektem zaciekawienia innych.
Jeziorko okazało się fajnie położone wśród wysokich świerków, w części
zarośnięte, wraz z liśćmi lilii wodnych. Bagno też było niczego sobie, w
niektórych miejscach, tych bardziej zielonych woda była po kostki. Tu
odwaliliśmy kawał dobrej roboty, czyli nakopaliśmy sobie błota do
noszenie na 3 metry w głąb. Można było wiercić dalej i mieć więcej do
noszenia, ale uratował nas brak rurek do dokręcenia.
Po
ciężkiej robocie, bo to inaczej nie da się określić, doczłapaliśmy się
do brzegu i zasiedliśmy do zasłużonego posiłku. Zresztą miejsce było
wybitnie piknikowe. I tu przybiegły do nas dwie panienki w tenisówkach,
które siedziały na szlaku przy jeziorze, pytając nas, czy ta zielona
trawka, z której wróciliśmy przed chwilą nadaje się na rozłożenie kocyka
i poopalanie. Strasznie nas korciło, aby je tam wysłać, zwłaszcza, że
wystarczy tylko trochę inteligencji i spojrzenie na nasze unurzane w
błocie buty, aby się domyślić, jak to naprawdę wygląda. Niestety
Grzegorz nie chciał być wredny i je szczegółowo objaśnił, co je może
czekać na tej rzekomo zielonej trawce.
Pobieranie próbek w Glacierze było zakończone. Ruszyliśmy, więc w
częściową drogę powrotną, przez prerie, na południe w stronę Parku
Narodowego Yellowstone i stanu Wyoming.
Zanim dotarliśmy do Yellowstone wstąpiliśmy obejrzeć Gellatin National
Forset, a w zasadzie to jedną gigantyczną dolinę. Niestety skończył się
asfalt i powolna jazda po tłuczniu z tumanem kurzu za samochodem
sprawiała wrażenie, że ta droga ciągnie się bez końca. W ogóle to dziwne
jest w USA prawo. U nas, jeśli obszar jest określony jako państwowy, to
nie ma na nim własności prywatnej. Tu to jest wymieszane. Niby
znajdowaliśmy się w lasach państwowych, ale cała dolina była podzielona
na prywatne i ogrodzone działki.
Oczywiście Grzegorz miał tu swój interes "próbkowy". Dogadał się z
jednym właścicielem działki, który okazał się uprzejmy i pozwolił nam
wywiercić dziurę na swoim prywatnym bagnie. Przenocowaliśmy tu też jedną
noc na kempingu, który był kompletnie pusty. Mieliśmy wrażenie, że chyba
wszyscy turyści siedzą na kempingach w Glacierze i Yellowstone i to
chyba jest prawda. Ludzie najwyraźniej lubią siedzieć w stadzie.
Zapomniałabym wspomnieć, że na większości kempingów w Stanach bez
różnicy czy to jest kemping prywatny, czy parku stanowego, czy parku
narodowego w większości system opłat jest samoobsługowy. Przy wjeździe
na taki kemping znajduje się tablica, a przy niej jedna mała skrzyneczka
i jedna duża metalowa, wkopana najczęściej w ziemię z wąskim otworkiem.
Na tablicy oprócz różnych ogłoszeń np. w stylu zakaz palenia ognia w
jakimś tam okresie, jest podana informacja, ile kosztuje miejsce na
kempingu. Opłata za miejsce na kempingu obejmuje zazwyczaj auto i ludzi,
ale max. do ośmiu osób. Czasem jest rozróżnienie na auta osobowe i
przyczepy kempingowe. Ceny wahają się przy autach osobowych od 8 do 20
USD za noc, co zależy od popularności kempingu i danego parku.
Najczęściej parki narodowe są najdroższe. Cena dla przyczepy kempingowej
jest droższa o jakieś 5-10 USD.
Samoobsługa polega na tym, że objeżdża się kemping i stawia samochód na
wybranym miejscu oraz patrzy na numer tego miejsca. Zgodnie z
regulaminem każdy po zajęciu miejsca ma pół godziny, aby wrócić do
tablicy i skrzynek i się zarejestrować. W małej skrzyneczce znajdują się
koperty z przedłużoną tą częścią do zalepienia i ewentualnie karteczki
przy płatnościach kartą kredytową. Wzdłuż tej części do zalepienia jest
perforacja, od niej odrywa się potwierdzenie zapłaty. Koperta i część do
oderwania zawierają taki same rubryki do wypełnienia (nazwisko, adres,
nr rejestracyjny samochodu, data, miejsce kempingowe, ilość osób, czy
osobowy czy przyczepa, typ płatności: karta kredytowa, czek czy gotówka
ilość noclegów i kwota do uiszczenia. Po wypełnieniu należy zatrzymać
potwierdzenie, które się wpina do specjalnego klipsa znajdującego się
przy numerku na miejscu kempingowym. Kopertę zaś, do której wkłada się
banknoty, czeki, lub wypełniony formularz z informacjami z karty
kredytowej, zalepia się i wrzuca się przez wąską szczelinkę do dużej
kolumny. I to wszystko. I niby bardzo proste, ale jak się tu nagle
ląduje ze standardów europejskich, to nie od razu można wszystko
załapać, zwłaszcza, że nie jest to nigdzie opisane, no bo wszyscy o tym
wiedzą. Dodatkowo z moich obserwacji wynika, że jeśli się planuje takie
noclegi to najlepiej mieć ze sobą gotówkę w banknotach z niskimi
nominałami. Czeki, a zwłaszcza płatności kartą kredytową nie są
preferowane na wszystkich kempingach. Trafialiśmy na kempingi, że
płatności mogły być tylko gotówkowe. Jeśli chodzi o karty i czeki mogą
być tylko te, które są wydane w USA.
Yellowstone powitał nas gigantyczną, murowaną, kamienna bramą z
informacją, że park powstał z inicjatywy kongresu 1 marca 1872r.
Yellowstone jednocześnie jest pierwszym parkiem narodowym utworzonym na
świecie. My wjeżdżaliśmy od strony północnej, gdzie w pierwszej
kolejności natknęliśmy się na monumentalne budowle stanowiące hotele,
restauracje i budynki biurowe i mieszkalne obsługi parku. Cały ten
bałagan nosi nazwę Mammoth Hot Spring, bo tuż obok znajdują źródła i
towarzyszące im misy przelewowe z trawertynem, których odpowiednikiem
jest Pamukale w Turcji. Niestety tu nie wygląda to już tak fajnie, bo
część tych źródeł przestała płynąć po jakimś trzęsieniu ziemi, ale
kiedyś musiał być extra widok.
W
samej wiosce jedyną ciekawą rzeczą dla nas były włóczące się miedzy
uliczkami, samochodami i domami jelenie (elk), zwłaszcza jeden samiec z
wielkim porożem jest lokalnym utrapieniem turystów i problemem
rengersów, bo lubi od czasu do czasu staranować jakiś samochód lub
pogonić turystów, którzy za blisko się przypętali z aparatami.
Zamieszkaliśmy na kempingu o nazwie Indian Creek jakieś 9 mil od
wcześniejszego bałaganu. Kemping bardzo przyjemny z dużą ilością drzew i
wiewiórek zrzucających szyszki na namioty i ludzi. Natomiast kemping
bezpośrednio w Mammoth proponuję omijać z daleka, to kompletna
beznadzieja, nie dość, że prawie bezdrzewny to jeszcze na zakręcie
ruchliwej drogi.
Dogadaliśmy się też z paniami z parku z działu naukowego, co do
poszukiwań odpowiedniego torfowiska do pobrania próbek. Panie
postanowiły nam towarzyszyć, jak stwierdziły, że zawodowo to dla nich
interesujące, a poza tym muszą mieć wypracowane ileś godzin w terenie,
więc chcą połączyć przyjemne z pożytecznym. Śmiesznie to wyglądało w
terenie, gdy Grzegorz wiercił dziurę, a nad głową mu stały 2 panie w
mundurach i pilnie patrzyły, co robi. Wyglądało to jakby pilnowały nas,
czy czegoś nielegalnego nie chcemy zabrać lub zrobić, ale w ogóle to
panie okazały się bardzo sympatyczne i pomocne, bo jak trzeba było to
nawet rury do kopania ciągnęły.
W
Yellowstone nie mieliśmy za wiele czasu na zwiedzanie, to była część
stricte służbowa, na pójście na trekking nie starczyłoby czasu.
Korzystaliśmy jedynie z tego, że kończyliśmy wiercenie ok. 16.00-17.00,
wskakiwaliśmy w samochód i zwiedzaliśmy największe atrakcje Yellowstone
wzorem prawdziwego, amerykańskiego turysty, czyli prawie drive thru lub
z pozostawieniem auta na parkingu i krótka wycieczka nie więcej jak mila
lub dwie.
Oprócz ciekawostek natury geologicznej, jedną z największych atrakcji
Yellowstone są bizony. Bardzo lubią one zatrzymywać cały ruch kołowy na
drodze, bo mają w zwyczaju iść środkiem asfaltówki i nic ich nie rusza.
Jeden taki o mało nie urwał nam lusterka. Do tego Grzegorz próbował mu
zrobić zdjęcie z bliska i bizon chuchnął mu przez otwarte okno.
Grzegorza nieźle wykręciło od bizoniego oddechu, najwyraźniej bizon od
dawna nie mył zębów.
Bizony nie mają żadnych naturalnych wrogów na kontynencie amerykańskim,
dlatego ich populacja cały czas intensywnie wzrasta, pomimo tego, że w
XIX w. prawie je wybito, chcąc w ten sposób pozbyć się Indian, których
były głównym pożywieniem. Taki bizon to tak naprawdę taka wielka,
powolna, nie zwracająca na nic uwagi krowa, do której biali osadnicy
strzelali z jadących pociągów, a one padały jeden po drugim i niestety
nie uciekały. W ten sposób w 1902r. w całych Stanach zostało ok. 50szt,.
z czego 21 przywieziono do Yellowstone. W tej chwili w parku mają za to
duży problem z ich liczebnością, w zeszłym roku odstrzelono już ok. 900
szt. na skóry i mięso. W tym roku mają zmniejszyć liczebność o połowę z
ogólnej liczby 5000szt. w całym parku.
Bizony są zwierzaczkami w pełni roślinożernymi. Wcinają głównie trawę i
turzycę, a pasą się głównie na preriach lub niskich łąkach. Dawniej do
Yellowstone bizony przywędrowywały zawsze na zimę, bo w okolicach
ciepłych źródeł zawsze mogły znaleźć kępy świeżej trawy, teraz jest to
ich stałe domostwo.
Aktualnie w parku jest prowadzony bardzo intensywnie specjalny program
ochrony wilków. Z niewiadomego powodu zaczęły one zdychać i w tej chwili
ich liczba jest na granicy możliwości przetrwania gatunku, czyli ok. 100
szt. Do parku zgłosił się jakiś anoniowy darczyńca i ufundował olbrzymią
kwotę 150000USD rocznie przez 10 lat na badania tej populacji i przyczyn
jej wymierania. Podobno jest to największe dofinansowanie, jakie park
miał na badania ekologiczne.
Ponad to Grzegorz był na prelekcji jednego rengersa na naszym kempingu,
który okazał się fanem miśków grizzli i poopowiadał kilka ciekawostek o
misiach. Jakieś ok. 30 lat wstecz, w parku znajdowało się wysypisko
śmieci stanowiące główną atrakcję turystów, ponieważ na to wysypisko
przychodziły od wielu lat niedźwiedzie. Wysypisko dorobiło się nawet
specjalnej kładki, z której ludzie fotografowali misie. Misie grzebały w
śmieciach i żywiły się odpadkami. W którymś momencie, jak już
wspomniałam, parki zaczęły prowadzić politykę, aby wszystko się odbywało
naturalnie, czyli jak coś się zaczęło palić to niech się spali, zakaz
dokarmiania zwierząt itp. Postanowiono zlikwidować wysypisko. Spotkało
się to z wieloma protestami ekologów, którzy twierdzili, że misie się
już uzależniły od posiłków na śmietniku i nie będą w stanie przeżyć. Ale
i tak najbardziej protestowali turyści, których chciano pozbawić punktu
widokowego. Niemniej którejś zimy śmietnik zapakowano na samochody i
wywieziono, a miejsce zasypano czymś tam. Efekt był taki, że w pierwszym
roku padło 50% populacji grizzli w parku, a w następnym 25% tego, co
pozostało, zaś w następnych latach populacja zaczęła się odradzać i
wszystko wróciło do stanu naturalnego. Rangers powiedział też, że jedna
niedźwiedzica przez 5 lat z rzędu wracała z młodymi i próbowała kopać na
tym miejscu. Ograniczenie dostępu do żywności pochodzenia ludzkiego to
nie tylko likwidacja składowisk śmieci, ale również specjalne
antyniedźwiedziowe kosze na śmieci, przepisy dotyczące przechowywania
żywności na kempingach itd. Rozwiązania te zaowocowały mniejszą ilością
ataków niedźwiedzi na ludzi. Z czasem po prostu przestały kojarzyć ludzi
z łatwo dostępnym pożywieniem i raczej omijają turystów na szlaku jak i
osady z daleka.
Nie wpomniałam jeszcze, że Yellowstone jest usytuowany na obszarze
zapadniętej kaldery wulkanicznej, położonej na wysokości 8000ft (2700 m
npm), z czego znaczną cześć tego plateau stanowi Yellowstone Lake
(jezioro). Ten wielki, plaskaty teren jest usiany w różnych miejscach
skupiskami gejzerów, dymiących kominów, wulkanów błotnych, kolorowych
oczek wodnych z gotującą się w środku wodą. Fajnie to wygląda, gdy się
chodzi kładkami, a dookoła wszystko świszcze, gwiżdże, bulgocze, dymi i
śmierdzi siarką. Najładniejszym miejscem wg mnie w Yellowstone jest
Grand Prismatic Spring, za sprawą okalających to olbrzymie oczko
gotującej się wody tzw. mat glonowych w kolorach: zielonym i
pomarańczowym, co wygląda z boku jak unosząca się wokół jeziorka tęcza.
Spektakularnym widokiem jest oczywiście wybuch gejzeru o nazwie Old
Faithful, który wybucha średnio, co 2 godziny na wysokość jakichś 15m.
Jest z tym związany niezły cyrk i wręcz całe przedstawienie. A
mianowicie w całej wiosce, o takiej samej nazwie, jak gejzer, w każdym
sklepie i hotelu znajdują się zegary pokazujące, o której będzie
następny wytrysk. Po czym dookoła gejzeru (w odpowiedniej odległości)
gromadzi się niezły tłum gapiów zasiadając na przygotowanych do tego
ławeczkach w formie okręgu. Ławeczki są ustawione w dwóch rzędach, ci,
którzy przybyli później zasiadają w rzędzie drugim i często czują się
poszkodowani, toteż próbują wysforować się do przodu, przed pierwszy
rząd i usiąść na betonowym murku, co nie rzadko kończy się kłótnią o
zasłanianie widoku, czego byliśmy świadkami.
Gdy pora się zbliża, sam gejzer najpierw zaczyna mocniej dymić, potem
gwałtowniej bulgotać i nagle wyrzuca fontannę wody, potem drugą i
trzecią. Czwartej już nie ma, potem robi się cisza i wszyscy się
rozchodzą. Nieszczęśliwcy, którzy nie byli dostatecznie szybcy i nie
udało im się zrobić sesji zdjęciowej czekają następne 2 godzinki.
Kolejnym fajnym miejscem do obejrzenia, poleconym nam przez panie z
parku, były wodospady na rzece Yellowstone. Wodospady jak wodospady,
mnie bardziej podobała się rzeka w głębokim wąwozie z kolorowymi
ścianami. Niestety chodziło się w tłumie po punktach widokowych, gdyż
miejsce to znajdujące się koło kolejnego centrum turystycznego o nazwie
Canyon. W Canyon dodatkowo właśnie otwarto nowoczesne centrum
informacyjno-naukowe za bajońską kwotę 2 mln dolców. Dla mnie to ono nie
było tyle warte, choć w środku sporo fajnej elektroniki przedstawiającej
obszary wulkaniczne na świcie, wulkaniczną historię powstania
Yellowstone, wyjaśniane są procesy powstawania gejzerów itp.
Nasz samochodowy tour po Yellowstone zakończyliśmy i tym samym
rozpoczęliśmy odwrót z małym postojem. A mianowicie Grzegorz chciał
obejrzeć jeszcze jedno torfowisko w parku, ale do którego wjazd był od
południowego zachodu i do tego gruntową drogą ciągnącą się ponad 30 mil.
Niestety przeliczyliśmy się z tym bagienkiem, bo okazało się, że
torfowiska tak naprawdę to nie ma, tylko jeziorko z liliami. Może
przyjechaliśmy za wcześnie, torfowisko w tym miejscu z pewnością
powstanie za jakieś 500 lat. Niestety straciliśmy dzień, który mogliśmy
poświęcić na zwiedzanie parku.
Droga powrotna do Texasu okazała się nieco zawiła. Załatwił nas jeden
korek na autostradzie. Pojechaliśmy więc objazdem przez góry. Krótsza
droga, ale wolniejsza jazda, za to widoki niesamowite, bo cięliśmy przez
samo serce Rocky Mountains, wśród szczytów po 4000 m npm. Aż żal było
wyjeżdżać.
Texas za to przywitał nas nietypowo, bo przez jakieś 300mil lało na
okrągło, temperatura zrobiła się jak w Polsce (jak w szczycie lata), no
i poczuliśmy się jak w domu.
San Antonio, 6 października 2006
Wybierasz się w te
strony, szukasz informacji, porady ... napisz do autorki: gskrzypek @
yahoo. com
warto zobaczyć oficjalną stronę Parków Narodowych w USA
http://www.nps.gov |