Galerie "Mnichów"
Galerie "Mnichów"

Minerały
Masywu Ślęży


Kontakt
Klub
Działalność
Galerie
Sobótka i Ślęża

 

Linki
Aktualizacje

 

Minerały
Masywu
Ślęży
      Pierwszy raz
 
 

 - Zwiążmy się - zaproponowałem, chociaż głos mój brzmiał raczej jak nakaz, a nie propozycja. Zignorował to.
 - Jeszcze tylko ten kawałek - rzucił i wspinał się dalej.
 Poniekąd nie miałem mu tego za złe. Wiedziałem, że stosowanie asekuracji w tym terenie mijało  się z celem. Rodzaj prawie pionowego, trawiastego usypiska porośniętego skarłowaciałymi świerkami - po którym się wspinaliśmy - nie był dobrym miejscem ani na asekurację ani do wspinaczki. Lecz byliśmy tu, a ja nie czułem się zbyt pewnie. Brakowało mi poczucia psychicznego oparcia, którego potrafi dostarczyć lina.Wreszcie teren nieco złagodniał, trawę zastąpił śnieg, a raki przestały wbijać się w ziemię. Zrzuciliśmy plecaki i znów połączyła nas lina.

* * *

 

 - Możesz iść.
 - Idę - i ruszył.
 Bez większych problemów pokonał pierwsze metry. Pozwoliłem więc sobie na moment wytchnienia, przestałem śledzić go wzrokiem i jedynie przesuwająca się przez przyrząd lina świadczyła o jego aktywności. Rozglądałem się wokół - pokonywaliśmy trawiaste usypisko w kształcie gruszki otoczone pionowymi żebrami skalnymi. Gruszkę zamykał kilkumetrowy próg przechodzący w Wąski Komin. Lecz nie nim wiodła nasza droga,  tuż za progiem należało odbić w prawo, na zachodzik, który w sposób mało efektowny, aczkolwiek wielce przyjemny wyprowadzał na grań - wspinaczka była skończona.
 To wszystko było przed nami. Nie wdawałem się jednak w rozmyślania o czekającej nas drodze - cieszyłem się chwilą: błękitem nieba, poszarpanymi chmurami na horyzoncie, wierzchołkami drzew nisko, nisko pod stopami. Wtapiałem się w otaczający mnie zewsząd mrok północnej ściany oblanej, o tej porze roku, lodem i lekko przyprószonej śniegiem. Uśmiechnąłem się do świata, i do siebie: że jest jaki jest, i że trwam w nim tak, a nie inaczej.
 - Auto! - dobiegło z góry.
 I już po chwili pokonywałem dzielącą nas czterdziestometrową odległość. Jeszcze tylko wymiana sprzętu na stanowisku i mogłem prowadzić. Pierwsze kroki nerwowe, szarpane, serce z podniecenia wali jak szalone. Spokojnie, spokojnie – prawie że krzyczę do siebie - już tu jesteś głupku, masz czego chciałeś, i nie martw się, przez najbliższe kilka godzin nikt ci tego nie zabierze, tylko spokojnie, spokojnie. Wreszcie łapię rytm, ową cudowną monotonię prowadzącą do skutecznego pokonywania ściany. W prawej dłoni mam czekanomłotek, w lewej dziabkę. Teraz unieść wysoko jedną rękę i wbić, a następnie drugą - wbić. Siedzą dobrze. Prawa noga: krok i wbić. Siedzi. Przenieść na nią ciężar ciała. Lewa: krok i wbić. Ręka wysoko - wbić. Ręka ... raz, dwa, trzy - góra! 

- Raz, dwa ... - góra! Góra. Ufff ... Raz, dwa ... Przelot. Góra!!!
 - Połowa! - woła.
 Ledwie słyszę jego głos przez miarowe stukanie w skroniach. Gdzież ta kondycja? Jestem mokry jak szczur, serce wali jak szalone, a ja dopiero w połowie długości liny. Wiem przecież, że nie musimy się śpieszyć, jest jeszcze wcześnie, do progu został tylko gdzieś jeden wyciąg, a więc można zwolnić. Łapię oddech, i już nie na wyścigi ruszam do góry. 
 - Jak tam lodzio? - pytam, gdy on, asekurowany przeze mnie, jest na kilka metrów przed stanowiskiem.
 - Eee ...? - pada w odpowiedzi i już wiem, że nawet tego nie zauważył. Niestety, ja - tak. Ostatnim metrom musiałem bowiem poświęcić trochę uwagi. Ściana zestromiała i stała się oblodzona, przyrządy trzymały pierwszorzędnie, lecz nogi ... Skórzane buty i niesztywne raki nie dawały dostatecznego oparcia. Dobrze, że pokonanie progu przypadnie na niego. Głupio bowiem byłoby zwalać wszystko na... buty i prosić go, aby poprowadził.
 Wreszcie zniknął za krawędzią kilkumetrowego trawiastego pionu oblanego lodem, stanowiącego próg. Nawet nie tkwił tam zbyt długo, zgodnie zresztą z zasadą, że im dłużej tym gorzej.
 - Idę! – krzyczę, po chwili, gdy usłyszałem, że ma stanowisko.
 Ciche „chodź” oraz naprężona lina są jego potwierdzeniem. Ruszam. Po paru metrach staję pod kluczowym miejscem. Spoglądam w górę. Kask uwiera w kark. Już sam widok działa odpychająco. Wchodzę. Wbijam przyrządy po same głowice, siedzą jak nigdy. Szukam teraz oparcia dla stóp. W lodzie jestem bez szans, wiedząc o tym wynajduję trawki - są! Góra. Ufff ... góra. Lina posłusznie napręża się. Dobrze asekuruje. Dzięki ci - wiesz, że to lubię.
 I znów magia ruchów. Przyrząd jeden, drugi. Nogi. Góra! Raz, dwa ... Góra! Lina wciąż pozostaje naprężona przeciwdziałając miejscami sile grawitacji.
 - Gdzie jest ten zachodzik? - pytam dochodząc do stanowiska.
 - Musi być wyżej. Nie widać go stąd.
 - Poprowadź do niego, tam się zmienimy, dobra? - proponuję, widząc nad stanem paru metrowy kominek wypełniony lodem. Nawet nie chcę próbować, byłbym bez szans.
 Przystaje na to. Sądzę, że wie, iż miałbym kłopoty. Prawdę powiedziawszy nie byliśmy przygotowani na tak lodową drogę. Byle więc do zachodu - tam na pewno jest śnieg...

* * *

 - Gdzie ten cholerny zachód?
 - Minęliśmy go ....
 Tak, to nie było odkrywcze stwierdzenie. Pociągnęliśmy dwa wyciągi od progu, a wokół nas jedynie strome ściany komina wypełnionego zmarzniętym śniegiem i poprzegradzanego lodowymi dwu, trzy metrowymi progami. Sprawa prowadzenia wyjaśniła się więc sama. Od tej pory stałem się jedynie tym drugim: asekurowałem lidera, a później byłem przez niego asekurowany. I o ile z asekuracją sytuacja przedstawiała się dosyć problematycznie, bowiem stanowiska zakładaliśmy jedynie z przyrządów - chyba że można było wbić jakiś marny haczyk - o tyle ma pozycja jako asekurowanego nie przedstawiała żadnych wątpliwości. Co prawda wspinaczka w firnie nie nastarczała mi problemu, za to pokonywanie lodowych ścianek wręcz nie mogło się odbyć bez pomocy liny. Metoda podciągania się na przyrządach przy równoczesnym podciąganiu przez niego naprężonej liny stała się od tej pory jedynym skutecznym sposobem mojej wspinaczki.
  - Minęliśmy go...
 O powrocie nie było mowy. Schodzenie pionowymi progami przy tak nędznej asekuracji nie wchodziło w rachubę, a brak dobrych miejsc na stanowiska uniemożliwiało zjazdy. Jak zawsze została droga do góry...

* * *


 - Jak ręce? - zagadnął. Nikt z nas nie liczył ile zrobiliśmy wyciągów, było ich jednak kilka.
 Do zmroku pozostała jedynie godzina. Mięśnie rąk bolały mnie niesamowicie. Z trudem przychodzi wbijanie przyrządów, a jeszcze większym kłopotem jest podciąganie się na nich. Coraz mocniej obciążam wtedy linę, a każdemu dzwignięciu towarzyszy głośne „HOP!”. Nie myślę o niczym, chcę aby się to wreszcie skończyło. Ręce bolą mnie coraz bardziej, z niemałym trudem podnoszę je do góry. Nie zauważam nawet kiedy komin kończąc się przechodzi w stromą płytę. Jej prawa krawędź ograniczona jest pionową ścianą będącą przedłużeniem ściany komina, natomiast lewa stanowi mało wydatne żeberko.

* * *

 Zapada noc.
 Nie wyciągając czołówki wspinałem się wyznaczoną przez linę drogą. Monotonia ruchów nie wymaga światła. Wreszcie stan - wyjątkowo pewnie wbity w rysę hak. Wśród otaczających nas zewsząd szarości próbuję wydobyć morfologię otoczenia. Nareszcie się zmieniła, a to znak, że do końca już niedaleko. Zgrzyt raków i chropowatość, którą czuło się dłońmi, świadczyły o obecności skały. Nad sobą dostrzegłem skalny komin. Może by tędy? Lody miałem już powyżej uszu.
 Krótkie „idę” przerwało moje rozmyślania - i już go nie było.
 Spieszy się. Nie kombinując rusza lodowo-śniężnym lejem. Kto by się teraz bawił w skale?! Asekuruję niemalże automatycznie. Oczy same się zamykają, i tak nic już wokół nie widać. Czuję niesamowity chaos w mojej głowie, przelatuje przez nią tak wiele myśli, obrazów, niepowiązanych niczym skojarzeń, że nie jestem w stanie uchwycić niczego konkretnego  - nie mógłbym powiedzieć o czym myślę. I chyba na tym polega proces nie myślenia.
 Obecnie bowiem byłem nade wszystko jednostką czującą. Czułem dokładnie granice ciała, które mnie ograniczało. Czułem nie tylko jego zasięg, ale również wewnętrzne pole oddziaływania - ból.
 Jako odpowiedź na jego „chodź” potwierdzone krótkim szarpnięciem liny, przestaję asekurować, wypinam się z auta i nie wybijając haku - szkoda czasu i sił - zaczynam ściągać raki. To już postanowione! Będę wspinał się skalnym kominkiem i nic mnie nie zmusi do zmiany powziętej decyzji, chyba że...
 Pokonuję metr, dwa,... pięć. Nagle: dźwięk tartego o skałę materiału, szarpnięcie w pasie i... jestem przy niewybitym haku. Ponawiam próbę. Efekt ten sam.
 - Muszę, kurwa, muszę... - mamroczę jak zaklęcie. Nie pomaga. Łzy niemocy są jedynym ukoronowaniem moich poczynań. Zrezygnowany zawisam na linie. Odpocząć, odpocząć - rozumiem tylko to jedno słowo.
 Kolejne próby przyniosły ten sam efekt – obyło się tylko bez łez.
 - Kibel!!! - obwieszczam memu partnerowi i całemu światu, z tą jednak różnicą, że on to usłyszał - co zresztą potwierdził swym milczeniem - a reszta świata ma to w... . Ja zresztą też ją tam mam. O dziwo to mnie otrzeźwia, natychmiast odciążam sznurek i próbuję stać. Miejsce to jednak nadaje się bardziej do wiszenia... niż do stania. Odnajduję więc nie wybity hak i natychmiast wpinam się do niego -chwała Bogu za dar rozrzutności. Wiszę.
 Świadomie nie roztrząsam swego położenia, nie zastanawiam się też dlaczego tu jestem - o tym pomyślę później. Kiedy? Później, po prostu później. Teraz najważniejsze jest abym zadbał o teraźniejszość. Oddaję się wiec we władanie instynktowi, niech on decyduje.
 Osłonić się przed zimnem - to po pierwsze. Na nogi naciągam plecak, jest krótki - sięga więc tylko nieco za kolana. Pod krzyż podkładam zwinięty powielokroć sweter odgradzając się w ten sposób od lodowato zimnej skały i... - i to wszystko. Anorak miałem cały czas na sobie, teraz musi mnie dalej chronić i przed wiatrem i przed mrozem - chociaż skuteczność jego jest raczej wątpliwa, zwłaszcza jeśli chodzi o obronę przed niską temperaturą. Aby zatrzymać na jak najdłużej nagromadzone w czasie wspinaczki ciepło to kulę się w sobie, dłonie wkładam pod pachy, kolana zginam i podciągam do góry, głowę chowam w ramionach. Wiszę.
 Mimowolnie zamykam powieki. Przenosi mnie to w inny świat, mój świat, a w nim nie ma luftu pod nogami, nie wieje zimny wiatr, jest ciepło i przytulnie. Ledwie dosłyszalnie brzmi muzyka, ogień igra w kominku, a wokół twarze znajome i mniej znane, wśród nich zaś ta - na pamięć wyuczona - z wypisanym na ustach pytaniem o powrót.
 Wstrząsa mną przeszywający dreszcz. Unoszę głowę, otwarte na oścież oczy rozglądają się wokół - Boże, zasnąłem. Dochodzący do głosu instynkt karci i upomina. Nie zasnąć - to po drugie. Dobrze, już dobrze to się już nie powtórzy, będę czuwał! Spać....
 - Która? - wrzeszczę. W mądrości swej nie wziąłem zegarka, a zresztą może to i dobrze, bo mamy o czym pogadać.
 - Ósma.
 - Co? - nie wierzę własnym uszom, przecież minęła już wieczność... .
 Boże, przede mną jeszcze cała noc - samotna noc. Gdyby przynajmniej on był widoczny, wystarczyłby wtedy błysk czołówki, taki znak obecności. A przecież dzieli nas tylko niecałe czterdzieści metrów.

 Wydaje mi się, że ponad mikstowym odcinkiem jest już wszystko, co kojarzy mi się z bezpieczeństwem. Jest bliskość zaprzyjaźnionej osoby, gorący kubek herbaty z cytryną i, że jest tam płasko, płasko jak na stole.

 Jak się tu znalazłem? Jakież to drwiące ze strony losu, iż ostatnią wyprawę - po której, nie wiadomo tak naprawdę czemu, miałem przestać się wspinać - tak mi urozmaica. A zresztą nie trzeba było jemu obiecywać, że kiedyś tam coś razem sobie zrobimy. I nawet go tu nie ma, abym mógłbym mu teraz zwymyślać...
 - Która? - znów wołam do przeciwległej ściany zamykającej ujście komina, aby od niej odbity mój głos ponad progiem mógł dojść do jego uszu.
 - Dziewiąta.
 Zaczynam wiercić się niespokojnie; coraz większa ogarnia mnie bojaźń o najbliższą noc - jest mi  zimno.
 Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć... zamykam powieki, kulę się w sobie - tak jakby to miało mnie uchronić przed potokiem myśli - i... nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć... .
 Przysypiam.
 Budzi mnie moje własne wiercenie w uprzęży, poprawiam taśmy na udach - pomaga, mrowienie ustępuje, ale wiercić się nie przestaję. Nie wiadomo czemu ściągam kask i gdy próbuję przymocować go do uprzęży wymyka mi się z dłoni i z trzaskiem, odbijając się kilkakrotnie od ścian komina, spada w dół. Równie nagle zapada głucha cisza. Znieruchomiałem – przypomniałem sobie o lufcie pod nogami. Nie na długo, nieświadomie znów zacząłem się poruszać.
 Wreszcie wpadam na przyczynę wiercenia się i równoczesnego kołysania nogami - najwyższa pora na wieczorne oddanie moczu. Wyprężam się - przechylam ciało do tyłu, wypychając jednocześnie biodra do przodu - rozpinam rozporek i próbuję wygrzebać zawartość spodni. Skurczony z zimna do niewyobrażalnie małych rozmiarów członek z trudem daje się naciągnąć tak, aby sikając trafił w dziurę między nałożonym na kolana worem, a rozszerzonymi udami.
 Nie wstrzymując dłużej wypuszczam strumień moczu, wzdycham z ulgą odczuwając równocześnie dziwne ciepło po wewnętrznej stronie ud. Zaczynam się histerycznie chichiotać - tak, jeszcze jedno doświadczenie - dziękuję. Przestaje to jednak być zabawne, gdy już po paru chwilach miejsce wilgoci zajmuje lód.
 Powoli, jakby narastając, zaczynam odczuwać chłód. Jest mi zimo w uda, ramiona, dłonie. Nagle zaczynam czuć przeszywające zimno. Drżę na całym ciele.. Zimno, zimno... Zwijam się w kłębek na tyle, na ile mogę. Wraz z oddaniem moczu pojawiło się uczucie przeogromnej pustki wypełniającej całe moje wnętrze. Czułem jakbym miał jedynie rurę poprowadzoną od przełyku do odbytu - nic poza tym. Odezwał się głód. Wydawało mi się, że gdy go zaspokoję to oddalę od siebie wszystko to, z czym się borykam do tej  pory. Zaczynam się bać. Zrób coś!
Zaczynam intensywnie myśleć – jest! Rodzynki! Drżącymi z niecierpliwości dłońmi sięgam do górnej kieszeni anoraka, wyjmuję stwardniałe owoce i wkładam je sobie do ust uważając, abym żadnego z niech nie upuścił. Po chwili jest już lepiej. Ale na krótko.
Kulę się w sobie, dłonie wciskam pod pachy, w głowie huczy od natłoku myśli.... zimno, jeść, zimno, jeść – nie myśleć, zimno, jeść – nie myśleć, zimno..., jeść... – NIE MYŚLEĆ!
Dłużej już tego nie wytrzymam, niech to się wreszcie skończy... jak zły sen. Pomocy, wezwijmy pomocy – teraz, natychmiast.
- POMOCY!!!
Mój krzyk, jak spadający kask, odbił się echem po skalnym kominie. Powróciła cisza, a panująca wokół czerń nocy to potwierdziła.
- Pomocy – powtórzyłem, ale już szeptem – do siebie...
Lina na której wisiałem – nie byłem sam. A może to wiatr?
 

* * *

 - Która? - po raz setny zadane pytanie nie wyprowadza go o dziwo z równowagi; być może odbiera to - podobnie zresztą jak ja - za jedyny sposób przełamania pustki.
 Nie czekając na odpowiedź zaczynam ostrożnie wychodzić z wora, czuję się dziwnie wypoczęty i wyspany, lecz coraz częstsze drgawki wprawiające me ciało w ruch świadczą o narastającym braku ciepła.
 Spierdalam stąd - to już postanowione!!! Mam już dosyć tej pieprzonej czeluści pod dupą.
 - Druga - dochodzi z góry.
 - Idę do Ciebie!!! - mamroczę, nieporadnie nakładając skostniałymi rękami raki, których taśmy, zesztywniały, na dodatek, od mrozu.
 Klnąc pod nosem wieńczę wreszcie tę czynność sukcesem. Nakładam wór na plecy, zapalam czołówkę, chwytam za siekadła i... czekam.
 - Mogę iść?!
 Chwila milczenia trwa wieczność, a ja już chcę tam być.
 - Dobra, chodź!
 Odwracam się twarzą do ściany, wypinam z haka i w drogę. Hak zostawiam - pieprzyć go.

* * *

Żółte światło czołówki zawęża horyzont zaledwie do paru metrów. Spoglądam w górę: widzę tylko naprężoną linę. Przez sekundę zastanawiam się, którą nogą zacząć, tak jakby miało to jakieś znaczenie. Wreszcie z całej siły obolałych ramion, najwyżej jak potrafię, uderzam dziabkami w śnieg i ryczę na całe gardło:
- Idę, asekuruj!
Czuję szarpnięcie w torsie, jako dobiegającą z góry potwierdzającą odpowiedź.
Ruszam.
Kolejność nóg przestaje mieć znaczenie, znów liczy się tylko rytm ruchów. Dziabki – wysoko wbić, noga do góry, obciążyć, druga do góry – dostawić. I dalej: dziabki – wbić, noga, obciążyć, dostawić..., wbić, obciążyć, dostawić, wbić..., hop, hop, HOP!

* * *

Na zdjętym plecaku, siadam jak najbliżej przy nim. Równocześnie on wpina mnie do stanowiska. Jestem bezpieczny. Milczymy. Nie czując palców u rąk, wkładam je pod pachy. Już po chwili ból wyciska łzy z mych oczu. Kołysząc się mimowolnie jęczę. Boli strasznie, ale to dobrze -  wraca czucie.
- Która?
- Około piątej – odpowiada i przysuwa się bliżej – do świtu mamy jeszcze tylko dwie godziny.
Dwie godziny, a my siedzimy na małym skrawku śniegu ocalałym platformie stromej ściany. Pod nogami mrużą się światła uśpionego miasta, a na górze niewyraźnie migoczą gwiazdy. Jest cicho. Głowa ciężko opada na pierś, a ciepło jego ramienia, działa usypiająco. Zasypiam.
- Może pójdziemy? – szturcha mnie znacząco – już świt.
- Nie, poczekajmy jeszcze trochę – boję się na samą myśl.
Nawet nie spoglądam w górę, nie chcę wiedzieć ile nam jeszcze pozostało.

* * *

Słońce nieśmiało budziło ze snu okoliczne szczyty. Okrakiem siadam na grani, spoglądam wokół – ścian jest nasza! Podajemy sobie dłonie, bez słów dziękując sobie za wszystko.
Mimowolnie szukam drogi w dół. Jest wręcz banalna – dwa zjazdy i jesteśmy na piargach. Stamtąd do schroniska tylko półgodziny, a tam już czeka kubek gorącej herbaty. Schodzimy.
Nie mówimy nic, modlitwą milczenia dziękując za powrót.
 

JoGi


 

 

 

 

ta strona wygląda najlepiej w rozdzielczości 1024x768 IE 6.0,  ISO 8859-2
webmaster
gskrzypek@yahoo.com Copyright © 2002 KLG Mnich . All rights reserved.
Ostatnia modyfikacja: Wednesday, 30. April 2008.